Petra – Wadi Rum. Część 1

Sunday, September 18, 2011
W samochodzie jadącym na lotnisko Ben Guriona w piątkowe, wrześniowe popołudnie do rodzinnego kompletu brakuje mojego syna - Mashi i suczki Luny. Za 12 minut powinien wylądować samolot "Easy Jet" z Londynu z Darkim na pokładzie. Darka nie znam osobiście. Nigdy go też nie spotkałam, podobnie jak mój mąż, syn i córka. Na podstawie zdjęcia w Facebooku wiem w przybliżeniu jak wygląda, choć zazwyczaj na fotografiach ludzie stroją się w świąteczne miny i zastygają w pozach zmieniających ich nie do poznania.

Przez piętnaście a może dwadzieścia minut studiujemy fizjonomie wychodzących z odprawy celnej podróżnych, próbując zgadnąć, kto z nich jest wiernym czytelnikiem mojego bloga, z którym koresponduję od miesięcy, byłym przewodnikiem po Bliskim Wschodzie i prawie całym świecie. Kiedy zaczynamy już wątpić w to, że go rozpoznamy, widzimy Darka niosącego mały plecak, rozglądającego się wokół z miną człowieka cieszącego się każdą minutą życia. Nie mam wątpliwości, że to on, choć nie do końca przypomina siebie ze zdjęcia.
- How are You guys doing? – Darek akcentem, jakiego nie powstydziłby się żaden Brytyjczyk zagaduje do nas obejmując i całując jakbyśmy byli najlepszymi przyjaciółmi, a my zaskoczeni jego świetnym, pozbawionym polskiej nuty angielskim i intymnością powitania zaniemówimy. Po chwili jednak rozmawiamy już swobodnie jakbyśmy się znali kopę lat i byli sobie wyjątkowo bliscy. Och ten Internet! Cóż za cudo!


Jordania


Po nocy, w której tłum demonstrantów wdarł się do budynku ambasady Izraela, a komandosi egipscy w ostatniej chwili uratowali przed prawdopodobnym linczem jej pracowników, ja i Darek przekraczamy w pobliżu Ejlatu izraelsko-jordańską granicę.
Próbowałam na tą egzotyczną wycieczkę namówić moje koleżanki: Edytę i Kaśkę. Edytę zatrzymała w Izraelu polska szkoła, której stała się dyrektorką, a Kaśka wybierała się do Petry w tydzień po mnie i miała własne plany. Mój syn, Mashi chciał pojechać, ale okazało się, że nie mógł. Tak, więc w niedzielny ranek ja i Darek jesteśmy jedynymi turystami na granicy. Przyjaznym uśmiechem Jordańczycy witają mój izraelski paszport zwracając mi jednak uwagę na brak ogłady towarzyskiej, kiedy podaję swoje dokumenty przed okazaniem ich przez mojego towarzysza podróży, który jako mężczyzna ma do tego pierwszeństwo przede mną. Ze zdziwieniem obserwują go, kiedy ostentacyjnie otwiera drzwi przede mną przepuszczając mnie z szacunkiem przodem.




Po drugiej stronie Ejlatu czyli Aqaba (Akaba)

W pół godziny później siedząc na plaży nad Morzem Czerwonym w Aqabie pijemy słodką, czarną kawę w plastikowym kubku w cenę, której, jak się okazuje przy rachunku, wliczone są krzesła, na jakich siedzimy, parasolka przeciwsłoneczna chybocząca się na wietrze, plastikowy stolik i ręka poparzona naszą kawą przyniesioną nam przez właściciela wózka z napojami. Jestem w miejscu, które wielokrotnie widziałam z izraelskiego brzegu i zawsze zastanawiałam się jak to jest po tamtej stronie Ejlatu. Teraz już wiem. Morze jest tu takie same: szafirowo-błękitne, otoczone różowiejącymi skalistymi górami i pustynią. Nie tu jednak tylu ekskluzywnych hoteli, ulice nie są zatłoczone, a na plażach zamiast szwedzkich turystek z obnażonymi piersiami i Izraelek przykrywających je minimalistycznymi kawałkami materiału siedzą zaledwie trzy, ubrane od stóp do głów kobiety, a jedynymi kapiącymi się są nieliczni mężczyźni i kilkoro dzieci wchodzących do wody w ubraniach. Plaża jest tu prawie pusta, wąska i kamienista.



Plaża w Aqabie

Aqaba przypomina mi arabskie miasta z meczetami po izraelskiej stronie, choć powiewają tu inne flagi, mężczyźnie częściej noszą muzułmańskie stroje, mniej jest kobiet na ulicach (nie ma ich prawie wcale), a te, które można zobaczyć, często chowają całe ciało pod czarnymi burkami zasłaniając głowę i twarz hidżabem. W Jordanii nie sposób jest przegapić pojawiającego się na szyldach sklepów, w witrynach biur, na murach, stacjach autobusowych, w hotelach i na ulicznych transparentach mężczyzny będącego bez wątpienia najpopularniejszym modelem jordańskim. Pucułowaty pan w średnim wieku, z charakterystyczną spłaszczoną grzywką zaczesaną na bok, gustujący w niebieskich koszulach z czerwonymi krawatami, na zdjęciach i malowanych obrazach często ubrany bywa również w mundur z dziesiątkami medali albo w prostą, białą galibiję przypominającą długą koszulę nocną, jaka noszą jordańscy mężczyźni w całym kraju. Głową nakrytą ma czerwoną kefiją Beduinów przepasaną czarnym agalem ze sznurka. Pozując do zdjęcia zawsze łagodnie uśmiecha się. Robi to również wtedy, kiedy łowi ryby, płynie łódką, jedzie opancerzonym samochodem, gra w golfa, fotografuje. Płynie jachtem, trzyma dzieci na kolanach czy wita się z jakimiś dostojnikami. Króla Abdullaha II, z dynastii Haszymidów, rządzącego Jordanią nie sposób przeoczyć, podobnie jak powszechnego zjawiska dzielnic, a nawet całych miejscowości, w których domy "właśnie" się budują. Wokół nich leżą porozrzucane materiały budowlane, blachy, betonowe bloki, kawałki drzewa, puszki po farbie, z dachów niższych pięter i z betonowych podpór sterczą żelazne pręty i drewniane podpory, ściany z pustaków często pozbawione są kompletnej elewacji, a instalacja elektryczna puszczona jest na zewnątrz budynków, podobnie jak kanalizacja. Wszędzie piasek, piasek, piasek…

 

W drodze


Na dworcu autobusowym w Aqabie stoi kilka minibusów z nazwami docelowych przystanków napisanymi po arabsku.
- Petra? Wadi Mussa? – zagadujemy kilku mężczyzn czekających na odjazd zapełnionego do połowy autobusu i choć odpowiedź pada po arabsku domyślamy się, że pojedziemy z nimi do miejsca, z którego odchodzi autobus do Petry.  Dokąd właściwie? Nie mamy pojęcia, ale to, że oprócz nas w środku siedzi już sporo osób, a przejście pomiędzy siedzeniami prawie zupełnie zawalone jest bagażami oznacza, że wkrótce już wyruszymy w drogę. Kiedy dokładnie?  Nikt, włączając w to samego kierowcę tego nie wie i nie dopytuje się, bo i po co? Czas zawsze był, jest i będzie. Nie można go wyprzedzić, przyśpieszyć czy opóźnić. Ma swój własny rytm i wiele cierpliwości. Jaką pojedziemy trasą?  To zależy od podróżnych i przejezdności drogi. Nie ma się czym niepokoić. Zawsze się przecież gdzieś dojedzie. Jak nie dziś, to jutro.


Z góry ustalamy cenę naszego biletu, aby nie dać się zaskoczyć, kiedy już będziemy w środku, specjalną, wysoką promocją dla turystów, w którą wliczony będzie koszt kupna autobusu, śniadanie kierowcy i nowa koszula pana zajmującego się zbieraniem pieniędzy od pasażerów. Słuchając arabskiej muzyki puszczonej na pełen regulator, siedząc na wygodnych siedzeniach liczymy niezajęte jeszcze miejsca dzielące nas od chwili odjazdu. W miarę upływu coraz bardziej dokuczają nam ubrania lepiące się do ciała i spływający po plecach, czole i karku pot. To jednak, że jesteśmy już w autobusie, nawet nieklimatyzowanym, mniej męczące jest niż wystawienie się na gorące słońce na zewnątrz, gdzie temperatura wynosi ponad 40 st. Próbujące przez okno wedrzeć się do środka promienie słońca gaszone są grubymi, czarnymi kotarami. Przez otwarte drzwi wpada do nas wiatr lekko owiewając ciepłym podmuchem i ucieka dalej.



 

W jordańskim autobusie


Pomocnik kierowcy zbiera pieniądze od ludzi. Od nas ustalone 3 dinary -  1.5 dinara na osobę (ok. 2.1$). Biorąc pod uwagę wytargowane 6 dinarów za 10 minutowy podjazd taksówką z granicy do centrum Aqaby (zamiast proponowanych 15), cena nie wydaje się wygórowana.
Jedziemy. Żegnani spojrzeniem znudzonych celników przejeżdżamy granice celną bez większej straty czasu. Droga prowadząca przez pustynne góry jest dobrej jakości. Nie ma większego ruchu, kierowca, więc pędzi po niej z prędkością ponad 100 km/godz. Chłodzący wiatr w towarzystwie palących promieni słonecznych bawi się z nami w ciuciubabkę. Ochładza jednocześnie rozpalając. Próbujemy wpuścić go otwierając okna i odsłaniając zasłonki, ale kiedy zdradziecko wchodzi wraz ze słońcem - przemocą zatykając nam usta i nos, zamykamy go za oknem trzymając w uwięzi aż do momentu, kiedy kierowca, wpinając się pod skaliste szczyty, pozbawia go części swej mocy.


Jadąc mijamy stacje gazowe z ozdobnym płotem ze starych dętek, stada kóz, wielbłądów i ludzi je doglądających. Z ubogich, betonowych domów w wiecznej budowie wyrastających z pustyni bez jednego drzewka dającego cień czy trawy łamiącej zielnością jednostajny beż ziemi wchodzą do naszego autobusu Beduini ubrani w długie sięgające ziemi koszule, z kolorowymi turbanami z chust na głowie oraz młodzi mężczyźni ubrani w jeansy z trykotowymi koszulkami włożonymi w nie. Czasami na przystanku położonym w środku morza piasku czeka na nasz autobus kobieta zakryta w kokon materiału, tajemnicza i pociągająca, o podkreślonych czarną kredką ciemnych oczach i nieoglądanym przez obcych ciele, innym zaś razem starszy mężczyzna z twarzą posiekaną zmarszczkami kontrastującą z bielą galabiji.



Przystanek w drodze

Podczas jazdy próbuję zgadnąć, kiedy kierowca da nam znak do wysiadki. Czy będzie to na stacji benzynowej? Czy może na przystanku przy autostradzie, albo przy osadzie z niepotrzebnymi materiałami budowlanymi w ogródku? W najgorszym wariancie mogłoby to być gdzieś po drodze, na rozpalonym w słońcu asfalcie. Z niepokojem patrzę na ubywającą nam wodę w butelkach i staram się nie przejmować sytuacją, wyzbyć się kontroli, nie przewidywać, nie planować. Żyć tym, co akurat się dzieje. Z Darkiem, choć znam go osobiście od dwóch dni, ("ale ty jesteś odważna, ja nigdy bym…" - tego typu uwag sporo się nasłuchałam, darujcie mi je, więc), spędzonych razem z nim i z moim mężem na zwiedzaniu Ziemi Świętej oraz uczestnictwie w największej w Izraelu demonstracji w Tel Awiwie opowiadającej się za równością szans dla wszystkich warstw społeczeństwa, czuję się bezpiecznie. Mam wrażenie, że potrafiłby mnie wyciągnąć z najgorszych nawet tarapatów, a właściwie…nigdy nie pozwoliłby by one się nam zdarzyły.

 

Po lewej stronie drogi przejeżdżamy zjazd do Petry. Po jakiś piętnastu minutach następny i jeszcze jeden. Wyraźnie odbijamy w kierunku przeciwnym do naszego celu podróży. Mijamy kolejne zagubione wśród piasku osady nie zatrzymując się. Od zawsze chciałam tu przyjechać. Izraelczycy jednak nie darzą sympatią państw arabskich czując się niepewnie i niebezpiecznie nawet w tych nielicznych, mających podpisane z nimi porozumienie pokojowe. Mój mąż nie dał się namówić na zwiedzanie jednego z cudów świata w Petrze, a ja nie chciałam samej zwiedzać muzułmańskie atrakcje. Musiałam, więc czekać na kogoś, kto chciałby to zrobić ze mną. Darek wielokrotnie był w Jordanii, Syrii, Egipcie i w większości azjatyckich państw. Idealnie nadawał się na kompana podróży. Kiedy napisał mi, że z chęcią pokarze mi Petrę, myślałam, że żartuje. Teraz jednak, kiedy siedzi obok mnie w autobusie jadącym do niewiadomego celu wiem już, że nie rzuca słów na wiatr.




Widok z okna autobusu


Darek cierpliwie wkłada filtr do białego papierka. Wsypuje tabakę na papier. Skręca ją w cienki rulonik. Liże krawędzie bibułki i zapala gotowego papierosa. Jest spokojny i nie widać po nim najmniejszego śladu zniecierpliwienia czy zdenerwowania. A skoro on się nie niepokoi, to dlaczego ja miałabym to robić? Jest dopiero około 11:30. Do nocy pozostało jeszcze wiele godzin. Zresztą, czy ja faktycznie muszę jeszcze dzisiaj dojechać do Petry? Co prawda od lat mieszkając blisko od niej chciałam ją zobaczyć. Wielokrotnie ją sobie wyobrażałam, podglądałam na zdjęciach i próbowałam wędrować jej starożytnym traktem podążając za opowieściami tych, którzy ją zwiedzili, ale skoro mogłam czekać na nią 20 lat to mogę jeszcze poczekać kilka godzin.



Petra i Wadi Rum

Dojeżdżamy do większego miasta. Zza zakrętu wyłania się przystanek autobusowy z kilkoma autobusami, kioskiem i mężczyznami siedzącymi pod daszkiem z blachy.
- Petra, Wadi Musasa? – Darek pyta się przebierającego w palcach drewniane paciorki mężczyzny w białej chustce okręconej na głowie. Nie przerywając szeptania Arab gestem pokazuje nam autobus. Słysząc ostatnie dźwięki śpiewu muezzina znajdujemy miejsce na ławce pod zadaszeniem.  Dwóch mężczyzn, obok których usiadłam przenosi się z dala od nas. Obserwujący nas młodzi chłopcy ubrani po europejsku uśmiechają się porozumiewawczo. Nie wiem czy ich uśmiech skierowany jest do nas czy może oznacza śmiech z nas. Po jakieś pół godziny autobus rusza. Znów płacimy 3 dinary i w ciągu następnych 40 minut dojeżdżamy do naszego hotelu: "Wadi Mussa Spring Hotel" położonego tuż obok świętego źródła i skały, w którą podobno kiedyś uderzył laską Mojżesz wypuszczając z jej wnętrza skrytą tam wodę.


 

3 comments:

  1. Czekam bardzo niecierpliwie - hm, cierpliwie :) na opowieść o Petrze. Też podglądam na zdjęciach też czytam opowieści tych co tam byli.Przedziwne miejsce, podobno nad Petrą jest grobowiec Aarona brata Mojżesza, Ciekawe może rzeczywiście autentyczny skoro przez lata był niedostępny i dobrze strzeżony. Czytałam też ... ale tam, nie będę przecież opowiadać o tym co przeczytałam :). Poczekam na Twoją opowieść .... cierpliwie. :)A sunia dobrze się czuje? Nic jej nie dolega?Pozdrawiam serdecznie z miasta w Polsce. :)

    ReplyDelete
  2. Co za pasjonująca przygoda.

    ReplyDelete
  3. Ostatnio też przeżyłem znakomitą przygodę podczas urlopu na Dominikanie, a mianowicie tutaj http://travelstore.pl/hotele/dominikana/. Muszę, przyznać chłopaki postarali się!

    ReplyDelete

Note: Only a member of this blog may post a comment.

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top