Stare dobre małżeństwo i choroby

Saturday, August 23, 2014

Mój brat, Roman, zwariował. Siedzi przede mną na kanapie, gra na gitarze i śpiewa „Bieszczadzkie anioły” - „Starego Dobrego Małżeństwa”. Uśmiecha się rozanielony i wcale nie wygląda na przygnębionego, a przecież powinien być! Po operacji kolana lekarz machając ręką i spiesząc się do następnego chorego powiedział mu: „ Panie, jak tą nogą dotkniesz pan ziemi za 2 miesiące, to będzie dobrze”! (Zrozumcie: mój brat uwielbia spacery po lesie, chodzi na jogę, kurs tańca, w weekendy zdobywa góry.) Romek, co się dzieje? Przypatruję się bratu zaniepokojona. Czyżby był na jakiś rewelacyjnych antydepresantach?


 - „Terapeuta walczy o to by postawić mnie na nogi w ciągu miesiąca, czyli do końca urlopu zdrowotnego -  tłumaczy spokojnie mój brat. - Codziennie ćwiczę przez 4 godziny i robię postępy. Nie jest źle! Przez następne cztery godziny - darmowo odpracowuję w domu najpilniejsze obowiązki związane z pracą zawodową, a w te godziny, które mi pozostają – jest zadowolony z życia, radosny i szczęśliwy. Jedynie żal mi tego, że planowane przeze mnie i Basieńkę podglądanie bobrów w pobliskim lesie trzeba będzie odłożyć do zagojenia się nogi. -”


Takim szczęśliwym rzadko widzę mojego brata w dniach, kiedy wyrusza z samego rana do biura, wraca wieczorem i marzy o 8 godzinnym dniu pracy. Powody do radości Romka wydają się banalne: ogród – jego pasja –piękny jak co roku i kochana żona, Basia, która jeszcze przez dwa tygodnie nie musi uczyć w szkole, więc siedzi na fotelu obok Romka czytając książkę. Jest tuż w zasięgu jego wzroku i mój od 30 lat zakochany we własnej żonie brat nie wie na co woli bardziej spoglądać: na ogród, Basię czy może na struny gitary, które właśnie dramatycznie szarpie powtarzając ciepłym głosem refren:


„Anioły bieszczadzkie, bieszczadzkie anioły Dużo w was radości i dobrej pogody Bieszczadzkie anioły, anioły bieszczadzkie Gdy skrzydłem cię trącą już jesteś ich bratem”


Kiedy po odśpiewanej wspólnie piosence (nie wytrzymałam, dołączyłam się do Romka, choć nie mogę powiedzieć, że zabrzmiało to korzystnie dla „Starego Dobrego Małżeństwa”) na twarzy mojego „bracika” widocznej na ekranie komputera łączącego skypem Izrael z Polską znów rozlewa się uśmiech i nie może on ukryć błogiego zadowolenia - złośliwie (jak sie pewnie domyślacie, zawsze zabierałam mojemu starszemu bratu zabawki i nie zawsze zwracałam w całości) kieruję jego uwagę na traumatyczne zdarzenie pytając: „no, to jak to było z tym kolanem”?


Romek nie tracąc rytmu, przygrywa sobie i odpowiada bez cienia emocji: „schyliłem się, przyklęknąłem, coś mi kliknęło i kolano tak mi się zaklinowało, że nie mogłem wstać. Basieńka chciała mi je jakoś rozmasować. Pochyliła się i coś jej w kręgosłupie nawaliło. Nie mogła się wyprostować. No cóż 50-tka. Nie ma co się dziwić. Człowiek zaczyna szwankować. Ona się jednak wyprostowała, a ja poszedłem na operację. Miałem niesamowite szczęście! Ktoś zrezygnował z kolejki, a ja akurat byłem w szpitalu, więc się załapałem na operację. Lekarze stwierdzili, że moja łękotka nie nadaje się do zszywania, więc mi ją wycieli, pozostawiając jednak kawałeczek na pamiątkę. Siostra – idź się przebadać i weź Eyala ze sobą”.


Zawsze słuchałam się mojego starszego brata, imponującego mi w wielu dziedzinach życia, więc zaczęłam wraz z mężem serię badań.


Badanie krwi i moczu doskonale się spisało, choć nie musiało być James’em Bondem, by dobitnie wykazać, że uwielbiam wszystkie sery podpuszczkowe, a szczególnie te pleśniowe – zdecydowanie pachnące – i potwierdzić to wysokością cholesterolu. Rentgen płuc, tylno-przedni i boczny oraz E.K.G zawiodły mnie na całej linii: górnej, dolnej i pofalowanej.


Reklamowane jako niezastąpione badanie diagnostyczne układu oddechowego pozwalające wyciągnąć wnioski na temat wydolności mięśnia sercowego i wykryć odmę,  płyn w opłucnej, miąż płuc, nieprawidłowości okolicznych węzłów chłonnych w moim przypadku nie wykazało żadnych zmian. Nie zdiagnozowano u mnie:  choroby niedokrwiennej serca - mimo trupiej bladości zatuszowanej latami spędzonymi w Izraelu, częstoskurczu komorowego  - pomimo, że moje serce nagminie kurczy się ze strachu,  niedomykalności zastawki mitralnej, zespołu Fallota, tętniaka aorty , kokluszu, gruźlicy czy kardiomiopatii restrykcyjnej, której sama nazwa przyprawia mnie o siódme poty, bo zdecydownie jestem przeciwko restrykcjom. Nie stwierdziło niewydolności serca, choć moje biedne, potargane serce, według mojej oceny, powinno być w strzępach.


Zarejestrowanie elektrycznej aktywność serca przy pomocy elektrod zamocowanych na skórze mojej własnej klatki piersiowej okazało się również wielkim zawodem. Przed E.K.G -  idąc na badania, trochę niespokojna o to jak wygląda w praktyce przymocowywanie do nóg, rąk i klatki piersiowej elektrody przy pomocy przyssawek i smarowanie żelem skóry po to by zwiększyła przewodzenie pobudzeń elektrycznych, myślałam sobie: „oto zostaną odkryte sekrety mojego serca”! Byłam pewna, że nareszcie na podstawie zapisu EKG świat właściwie oceni wielkość komór tego mięśnia odpowiedzialnego za miłość i przerazi się stanem jego zużycia. Graficzny zapis rytmu serca wstrząśnie lekarzami interpretującymi wyniki badań. Zwołane zostanie konsorcjum kardiologów, którzy z niedowierzaniem przyglądać się będą wykresowi elektrokardiologicznemu  Eli Sidi, tak skomplikowanemu, że nigdy wcześniej w życiu u nikogo nie spotkali.


Patrząc na wykres nie mogłam uwierzyć, że wychylenia moich linii izosterycznych, załamków, odcinków i odstępów nie przypominają Himalajów, przepaści Kratera Ramona, niedostępnych szczelin i poszarpanych wiatrem grani. Ani miarowość, ani szybkość nie została zakłócona, linie nie były zbyt płaskie, ani zbyt wysokie czy zbyt niskie, za głębokie czy za płytkie. Wszystkie załamki wyglądały prawidłowo i na dodatek skierowane były w konkretnych odprowadzeniach w dobrą stronę, czyli do góry lub do dołu... Żadnej anomalii, żadnego udowodnionego powodu do wyjątkowości. Norma. Przeciętność. Banalna zwykłość. UFFF!!!


Na pocieszenie wydrukowałam wyniki badań mojego męża, który podczas naszego trwającego 23 lata małżeństwa chory był dwa razy (grypa, którą go zaraziłam). Żebyście zrozumieli z kim się ożeniłam, muszę zdradzić Wam, że mój mąż nie  tylko, że nie choruje, to nawet komary go nie gryzą! (nie jestem pewna czy to kwestia pochodzenia z „narodu wybranego” czy raczej fakt, że komary po wypasie na mnie nie mają sił nawet na odrobinę więcej krwi). Gwiazdki na wydruku wyników badań krwi i moczu Eyala (przepraszam mężu za niedyskrecję. Czasami muszę sobie poplotkować) idealnie wpasowały się w zawiasy oznaczające prawidłowość norm. Nie zbuntowała się ani jedna! Zadzwoniłam do męża: „mam twoje wyniki. Gratuluję. Możesz zacząć sprzedawać własne organy za dobrą cenę. Są niezłej jakości”!


https://www.youtube.com/watch?v=4u0PJ9g50bs



Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top