Restauracja "Nowina" – uczta przy pańskim stole. Polskich przygód kulinarnych część trzecia

Tuesday, June 28, 2011

Dla tych, którym zamiast maślanki z plackami ziemniaczanymi, przysmażonej kiełbasy z patelni i pajdy wiejskiego chleba grubo posmarowanego masłem, marzy się zupa cytrynowa, pieczeń z dzika, szparagi pod beszamel, befsztyk a la Chateaubriand czy "zraz polski wołowy w sosie z prawdziwych grzybów" zakrapiany butelką francuskiego burgunda wytwarzanego we Francji od czasów rzymskich, o czystej, rubinowej barwie, owocowym smaku z odrobiną wanilii i palonej kawy mam dobrą nowinę: wśród starodrzewia, w odrestaurowanym zabytkowym dworze oplecionym winoroślą, położonym zaledwie 12 km od Krakowa, w Głogoczowie, w restauracji "Nowina" nadal gotuje się według rodzinnych receptur przekazywanych z pokolenia na pokolenie, opartych o staropolską tradycję kuchmistrzowską i własne, ekologiczne produkty.




W pogodny dzień mile jest ucztować w ogródku



Restauracja otwarta w 1984 roku, w budynku pamiętającym cysterski browar z XVI wieku, należąca od 200 lat do rodziny aktualnego jej właściciela, pana Krzysztofa Nowiny Konopki znana jest i ceniona od lat. Czy jednak nadal potwierdza swój wysoki poziom?


Na prawdziwie pańską ucztę zamawiam: pasztet z zająca z domową konfiturą do mięs, faszerowane pieczarki, zupę szczawiową z jajkiem, chrzanową i flaczki (po pół porcji), szparagi z masłem, zająca w śmietanie z domowym makaronem i zasmażanymi buraczkami, ozór w sosie chrzanowym, sałatę zieloną z sosem vinegrette, 3 butelki "Kryniczanki", omlet francuski z rumem, kawę i herbatę. Moim "czekadełkiem" jest chleb z dwoma rodzajami przyrządzanych na miejscu konfitur. Ta z pomidorków smakuje mi szczególnie. Nawet myślę o kupieniu jej na wynos.


"Jem po krakowsku", czyli do syta, bogato i to na cudzy koszt, dzieląc przyjemność galicyjskiego biesiadowanie z przyjacielem i pozwalając mu, jak przystało na prawdziwego dżentelmena, zapłacić za nas rachunek opiewający na sumę: 206.50 zł. Zważywszy na okrzyki zachwytu i ilości zjedzonych smakołyków nie wydaje się on za wysoki.



 


Zając w śmietanie z gomowym makaronem. Palce lizać!


Już od momentu wstąpienia w progi dworu pachnącego bzem, którego bukiety pysznią się na stolikach przykrytych idealnie białymi, wykrochmalonymi obrusami i przyjęciem gości przez profesjonalnego, miłego i kompetentnego kelnera, poprzez specjalnie podgrzane talerze widać wysoką jakość restauracji potwierdzoną w ośmiu księgach pamiątkowych i licznych nagrodach, w tym dla najlepszej, polskiej restauracji, (14 lat temu, w plebiscycie w 1997 roku). Co zaś do samych dań: Pasztet z zająca (14.40 – 80g) – wydał nam się lekko suchy.
Pieczarki faszerowane boczkiem, pietruszką, kiełbasą własnego wyrobu i jajkiem (12zł) – danie o ciekawym, wyraźnym smaku.
Zupa chrzanowa z ziemniaczkami, boczkiem, cebulką, przyprawioną majerankiem i kwaśną śmietaną (8, 60) - najoryginalniejsze danie restauracji - rewelacja!
Szczawiowa (9.60) – delikatna i nie za kwaśna.
Flaki wołowe (14.50) – o czerwonej barwie, przypominają raczej te podawane we Włoszech czy Francji niż popularne, polskie, np. jakie jadło się w Warszawie "U Flisa". Ich wyjątkowość polega m.in. na dużej ilości czerwonej papryki.
Szparagi (17.50) – lekko rozgotowane.
Ozór w sosie chrzanowym (17.90) - delikatny, rozpływający się w ustach, aż trudno uwierzyć, że może być tak kruchy jakby był "file mignon".
Zając w śmietanie (34 zł za 100g) – nagrodzony w 1998 roku przez Galicyjską Akademię Smaku "Złotą kawką" i w 1999 "Jajkiem kawki" – danie pokazowe, idealnie doprawione, mięso dobrze skruszałe, dopieszczone w sekretnej marynacie i pracowicie dopracowane. Pyszności, dla których warto specjalnie tu przyjechać!
Omlet z rumem – wart 1000 grzechów! Przy jego puszystości francuskie omlety opadają ze wstydu.
Podsumowując: uczta w romantycznym miejscu zaspakajająca najwybredniejsze gusta, godna wielkich panów.


Wiwat "Nowina"!



http://www.restauracja-nowina.pl/


Restauracja NOWINA
32-444 Głogoczów – Dwór


Czynna od 12.00 do 22.00


Telefon: (012) 27-37-715


Uwaga: Trudno dojechać! Łatwo przegapić zjazd! Najlepiej – przy pojawieniu się napisu "Głogoczów" od razu zjechać z "Zakopianki"


Istnieje możliwość posilania się na zewnątrz, w romantycznej scenerii ogrodowej (70 miejsc)


 

Historia jednego biletu, samochodu i głosu Andrea Bocelli nad Morzem Martwym

Thursday, June 16, 2011

Najtańszy bilet na jedyny w Izraelu koncert Andrea Bocelli w Masadzie, nad Morzem Martwym za 750 szekli (ok.200$) – był dla mnie za drogi. Cały ranek spędziłam, więc na tropieniu w Internecie zniżkowych biletów. Łowy się nie udały. Wszystkie strony internetowe podawały dokładnie tę samą cenę. Dopiero dwa dni przed koncertem pojawił się "bilet-niespodzianka", za 500 szekli, ofiarujący mi jedno z niesprzedanych miejsc, choć w niewiadomej części widowni. Moje, okazało się tym, za które inni zapłacili 950 szekli. Niby sporo zaoszczędziłam, ale gdybym zaryzykowała i kupiła bilet w kasie tuż przed koncertem, to mogłabym dostać podobne do mojego miejsce za zaledwie 250 szekli, więc… straciłam czy zyskałam?





Morze Martwe


 

Kiedy już wydrukowałam potwierdzenie mojego uczestnictwa w koncercie, zaczęłam wydzwaniać po wszystkich znajomych: może ktoś z nich jedzie z Tel Awiwu nad Morze Martwe i zabierze mnie ze sobą? Nie znalazłam nikogo. 


- Mituk – zwróciłam się do męża, który zdecydowanie nie miał ochoty na muzykę klasyczną i niespodziankę za "jedyne" 500 szekli. – Myślisz, że uda mi się dojechać do Masady?


- Dojechać?


-Tak, samochodem, tym twoim nowym, z pracy.


- Kto? Ty?


- Ja.


 - Do Masady, nad Morzem Martwym?


- Właśnie tam, na koncert, na który nie chciałeś pójść, o 22:00.
- Zwariowałaś? Noc, pustynia, jednopasmówka, stromizny, korki, tysiące ludzi i ty? Przecież nawet do najbliższego parku wolisz pójść niż samej pojechać samochodem, a jeśli już jedziesz, to jesteś tak tym przerażona jakby ktoś kazał ci z zamkniętymi oczami ścigać się na torze wyścigowym!


- To pojadę specjalnym autobusem, o 17:00.


- A kiedy koncert?


- Mówiłam, o 22:00.


- Wykończysz się czekaniem. Zabiorę cię.


- Chcesz posłuchać Bocelli? Wspaniale! On na pewno będzie cudowny. Zobaczysz, to będzie wyjątkowa noc – z podekscytowania wymachiwałam rękoma i prawie krzyczałam - tylko kilka dni przed zaćmieniem księżyca – dodałam półprzytomnie z radości,  jakby faktycznie był to jakiś wyjątkowej wagi argument!


- A ten twój Bocelli, to, w jakiej drużynie gra?


- Tenorów, poza tym to stary kawał. Opowiadałeś go już tyle razy. Jesteś pewny, że nie chcesz go posłuchać? Co będziesz robił podczas koncertu? Wykończysz się czekaniem.


- Pojadę sobie na kolację do "Aromy", zobaczę ten hotel, w którym jeszcze nie byliśmy, no wiesz, ten, który pokazywałem ci w Internecie, z oknami panoramicznymi. Pojeżdżę sobie trochę. Już dawno chciałem wypróbować samochód.


- A teraz rozumiem! To nie dla mnie chcesz jechać tylko dla samochodu?! Ale i tak jest achla!




Hotele mad Morzem Martwym ofiarują noclegi i bilety na koncerty festiwali operowych w Masadzie. Oczywiście za duże pieniądze



Dzień po rozmowie siedziałam obok mojego "achla męża" i jechałam przez Negev, krainę piasków, odludną przestrzeń zamieszkałą przez Beduinów.


Przed nami jak fatamorgana wyrosło nagle miasto – Arad położone na wzgórzu wśród piasków. Stąd rozpoczęliśmy 28 kilometrowy zjazd serpentynami w dół, w sam środek najniższego miejsca na Ziemi, położonego 413 metrów poniżej poziomu innych mórz. 1000 metrów pod nami czekało na nas "Morze Diabła", zwane też " Martwym" albo "Słonym". Tutaj, pod Masadą, niedostępną warownią położoną na szczycie skały, znaną z samobójczej śmierci 967 powstańców żydowskich stawiających opór 15 tysiącom rzymskich legionistów, śpiewać miał Andrea Bocelli, światowej sławy tenor o uśmiechu dziecka i niewidzących oczach, którego nagrania sprzedały się w nakładzie ponad 70mln. egzemplarzy; śpiewak, który występował przed książętami, prezydentami, papieżami; słuchany był na tle piramid egipskich, Twin Towers w Nowym Yorku, na placu Ermitażu i w wielu budynkach światowych Oper. O nim to kanadyjska piosenkarka, Celine Dion powiedziała: "Jeśli Bóg śpiewałby, to jego głos brzmiałby podobnie do głosu Andrea Bocelli".




Masada - symbol męstwa, żydowskie Termopile



Jechaliśmy, pokonując zakręt po zakręcie, w prawie zupełnej ciemności, w scenerii stromych krzemieniowych urwisk, wyłaniających się w reflektorach samochodów. Po prawej stronie płachta czerni zakrywała niebiesko-zieloną taflę wody z białym szronem pokrywającym brzegi. Nie było już widać archipelagu solnych wysepek, ani czuć zbyt mocno ostrego zapachu, jaki wydziela chlorek wapnia zawarty w wodzie Morza Martwego podgrzany promieniami słońca. Nasz samochód, jeden z wielu punktów w świetlistej girlandzie, zwolnił. Telefon komórkowy zasygnalizował, że właśnie wjechaliśmy w jordański zasięg odbieralności połączeń, o wiele droższych dla nas niż izraelski. Dotarliśmy do podświetlonego od dołu, monumentalnego płaskowyżu z tysiącem światełek skupionych na małym fragmencie otwartej, równej przestrzeni. Widok jednoznacznie kojarzył się z fantastycznymi filmami, w których główni bohaterowie zaskoczeni zostają widokiem bazy kosmitów na jakiejś odległej planecie. Zamiast jednak ufoludków, pan w mundurze policjanta zatrzymał nasz samochód.


- Nowy, co? Ile wyciąga?  - oparł się o framugę otwartego okna naszego samochodu jakby był starym kumplem mojego męża i nie miał nic ciekawszego do zrobienia w tej chwili, niż uciąć sobie z nim miłą pogawędkę na środku drogi, mając za sobą i przed sobą długi korek samochodów za słuchaczy.
- Tyle, że bezpieczniej dla mnie jest panu nie powiedzieć! To bestia, nie samochód!


- Aż tak?! Zdziwił się policjant. - No to niech pan uwięzi to zwierzę na postoju i wsiądzie do jednego z tych zielonego autobusów po prawej stronie. Są łagodne jak baranki i podwiozą was na koncert.


- Ale numer! – ożywił się Mituk. Ciekawe, co by było gdybym powiedział mu, że ponad 200?


- Nie dałby ci mandatu, bo nie uwierzyłby. Chyba nie mówiłeś na poważnie? Wiesz, że są kamery na drogach?


Mituk uśmiechnął się zadowolony z siebie: A co, nawet nie poczułaś?





Widok z Masady na drogę prowadzącą na koncert



Koncert z udziałem Orkiestry Symfonicznej Rishon Lezion, Orkiestry Operowej i chóru operowego pod dyrygenturą Marcello Rota oraz zaproszonych włoskich i izraelskich śpiewaczek operowych i popularnych (Paola Sanduinetti - sopran, Ahinaom Nini, Mira Awad) oraz prawie 8000 publiczności (dla porównania: koncert Eltona Johna czy Leonarda Cohena zgromadził w Ramat Ganie 50-tysięczną publiczność) miał dodatkowego bohatera wieczoru. Wszyscy zgromadzeni na koncercie mogliby potwierdzić fakt, że pewien szczególnie porywisty wiatr akompaniował i stawał w zawody z śpiewającym mistrzem, odpoczywając od podmuchów w przerwie dwu godzinnego koncertu i podczas występów gości tenora. Uspokoił się on dopiero wraz z finalną grą świateł rozjaśniającą Masadę i ostatnią piosenką: "It's Time To Say Goodbay" – ("Nadszedł czas powiedzieć: żegnaj")


 


Dźwięk głosu tenora, w powiązaniu z faktem oglądania na scenie atrakcyjnego mężczyzny w sile wieku - łagodnego i bezbronnego jak dziecko, akurat tej nocy przywołał z mojej przeszłości wspomnienia chwil, w których czułam się szczęśliwą, miałam tego świadomość i jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że ten wyjątkowy moment za chwilę się skończy, więc trzeba cieszyć się nim z całych sił.  I nie wiem dokładnie dlaczego, ale głos Andrea Bocelli brzmiał mi niebiańsko tej nocy. Może było to spowodowane ciepłą barwę jego głosu, rozpoznawalnym tembrem i wirtuozyjnym przechodzenie od forte do pianissimo, a może ze względu na Negev czy drogo-tani bilet kupiony w ostatnim momencie, wyjątkowe powietrze nad Morzem Martwym bogate w uspokajający brom, o wyższej niż zwykle zawartości tlenu, jodu i magnezu, a może wpłynęła na mnie zasugerowana mi przez miliony słuchaczy na całym świecie entuzjastyczna ocena włoskiego śpiewaka? Nie wykluczam, że mógł przyczynić się do tego pustynny księżyc, inny od miejskiego, z forą gwiazd tak bliskich, że wystarczyłoby bym tylko chciała dotknąć je, a byłyby moje. Możliwe też, że oczarowaniu nocnym koncertem w Masadzie pomógł frywolny wiatr beztrosko rozwiewający nuty orkiestrze i podwiewającym kobietom sukienki, i widok warowni, symbolu żydowskiego męstwa przebranej za choinkę w Disneylandzie. Na pewno ten wieczór zawdzięczałam partnerowi mojej "spółki wieczystej" - mężowi, który przyjechał aż tutaj, specjalnie dla mnie i dla… silnika turbo.


 



Andrea Bocelli, ulubieniec publiczności na gali koncertowej w Masadzie



Jako przeciętna słuchaczka muzyki nie wyczułam zarzucanego Andrei Bocelli przez znawców: "ubogiego frazowanie", "słabości wysokich tonów", "niewystarczającej kontroli oddechu", czy "braku techniki". Nie przeszkadzało mi mieszanie repertuaru klasycznego, jego najbardziej znanych i łatwych słuchowo arii operowych z neapolitańskimi balladami i popularnymi piosenkami. Zarzucana włoskiemu tenorowi "pustka interpretacyjna", w moim odbiorze, zapełniona była galą różnorodnych uczuć, które wywołał Bocelli śpiewem, a biorąc pod uwagę owacje, myślę, że nikt z publiczności nie przyznałby racji amerykańskiemu krytykowi muzycznemu, Timowi Smithowi, który po koncercie w 2008 roku w Baltimor, stwierdził nawet, że śpiew Bocelliego jest tak słaby, że "żenujący". Dla izraelskich słuchaczy był on ekscytujący. Widziałam wzruszenie na twarzach zwykłych ludzi. Oni nie udawali. Byli zachwyceni i wracając z koncertu śpiewali.




Widok sceny na której wystapił w Izraelu Bocelli


 


- Ależ wspaniały koncert! Fantastyczny! – rozentuzjazmowana opowiadałam mężowi przeżycia z muzycznej uczty. On zaś, nie odrywając wzroku od 1000 metrowego wzniesienia, na które właśnie wspinaliśmy się, uśmiechał się z zadowoleniem. -  Jaka niesamowita energia, siła głosu, sceneria, świetna organizacja, aż mi się wierzyć nie chce, że nie było przepychanek, kolejek, krzyków, zmarnowanego czasu, a te dziesiątki autobusów podjeżdżające jeden za drugim i nikt się nie pcha, jakbyśmy nie byli w Izraelu! Nie miałam pojęcia, że aż tyle autobusów jest na świecie!  - kontynuowałam, widząc zainteresowanie i zrozumienie w oczach mojego mężczyzny. - Wszystko wydawało, mi się takie niewymuszone i naturalne, jakby codzienną partią mojego życia było słuchanie 60 osobowego chóru, filharmonicznej orkiestry i światowej sławy tenorów nad Morzem Martwym! Byłam wzruszona i szczęśliwa, choć żal mi było, że nie było cię obok mnie i nie słuchałeś razem ze mną – skończyłam mój "monolog na jeden oddech" przytulając policzek do ramienia męża.


- Tak. Wspaniale te 240 koni rwie do przodu!  – odpowiedział Mituk. – Słuchaj, nie ma przypadkiem jakiegoś innego Bocelli nad Morzem Czerwonym w Ejlacie? Nocą pewnie nikt nie jeździ doliną Arava, zobaczyłbym jak tam radzi sobie moje cacko.


 


Andrea Bocelli – Con te Partiro:


 http://www.youtube.com/watch?


Ela Sidi "Autostop"


http://gojka.is-best.net/Autostop,2,ID403559584,n



Wróżbita prawdę ci powie?

Tuesday, June 7, 2011

Z całych sił pcham żelazną bramę prowadzącą do ogrodu wróżbity w warszawskiej dzielnicy Radość, a ona ani drgnie.
- Silniej! – krzyczy z ganku drewnianego domu przystojny, brodaty pan w średnim wieku. Znów próbuję. Bez rezultatu.
Czyżby to drugi Edison – myślę – podłączający furtkę do pompy tłoczącej wodę i wymagający od gości 20 litrowego jej wydobycia przy każdorazowym otwieraniu bramy? A może to symboliczna wróżba na początek mojej tarotowej inicjacji?
- Trzeba było mocniej – instruuje mnie znany, warszawski tarocista, etnograf i antropolog kultury, w jednej osobie, pan Jan Witold Suliga, wpuszczając do ogrodu zdecydowanym szarpnięciem furtki.
- Proszę wejść - wróżbita obrzuca mnie spojrzeniem - chyba przenikliwym, bo inne, w jego akurat przypadku, byłoby lekko nieprofesjonalne, niegodne odkrywcy ezoterycznych światów, znawcy mandali – reintegracji ciała, duszy i ducha - człowieka, "który odkrył sekretny kod tarota marsylskiego".


 W pokoju, w którym siedzimy, z piękną drewnianą podłogą i widokiem na majowy ogródek, nawet gdybym za chwilę nie miała dowiedzieć się sekretów swojej przyszłości i tak byłoby mi ciekawie: rzeźby, statuetki, oryginalna ceramika, maski z całego świata, napisy w egzotycznych językach, fotografie, przedmioty kultu różnych religii, rysunki, książki głównie o symbolach, tematyce mitycznej, religiach, kabale oraz strzegące wszystkiego anioły, różnej wielkości, koloru i formy - budzące zainteresowanie rękoma, które je zbierały. A te właśnie tasują powoli karty.

- 200 zł. poproszę – rozpoczyna seans tarocista i na pytanie czy mogę go nagrywać, zdecydowanym głosem nie zgadza się proponując jednak w zamian kartkę papieru i długopis.


Przez pomyłkę, mającą jednak znaczenie, wybieram dwie, zamiast jednej karty i zaczyna się odkrywanie mojej przyszłości. Padają pytania o zawodowe projekty, pieniądze, rodzinę, miłość. Podpatrujemy się wzajemnie - ja, by o nim napisać, On – by odczytać mnie z kart. Staram się podpowiedzieć kartom kierunek naszej rozmowy, a mimo to tarot wzbrania się pokazać obecność dwójki moich dzieci, za to bez najmniejszej żenady wyjawia ewentualny romans mojego męża i to niewykluczone, że nawet z mężczyzną…
- Ja homoseksualistą? Mam romans?!!! – mój mąż, zapytany o zdradę oburzony wzbrania się przyznać. Nie chce potwierdzić wiarygodności tarota i w ostrych słowach opowiada się po stronie niewierzących sceptyków.
- Ależ wy jesteście naiwne, kobiety!!! – kręci z dezaprobatą głową na zakończenie rozmowy. Niestety, akurat to twierdzenie nie może być dla mnie w 100% przekonywujące, bo skoro ma rację i faktycznie "naiwne", to w stosunku do kogo? Wróżbity czy własnego męża?

Zaginione w tali kart dzieci pojawiają się w chwili mojego przyznania się do nich. Akurat, jeśli chodzi o nie i o mnie, nie mam wątpliwości. Nie posądzam o grzech cudzołóstwa moją sąsiadkę, czarnooką piękność z Maroka, na pewno wartą grzechu niejednego mężczyzny (choć, jeśli już, to wolę jednak męża innej pani).
Córeczka – wyszła wróżbicie śliczna, mądra i zdolna. Nie wiem czy wolałabym to stwierdzenie, jako konsekwencję układu kart czy może zdolności do obserwacji pana siedzącego naprzeciw mnie, faktem jednak jest, że obojętnie jak było, akurat ta część wróżby mile łaskocze moją próżność.

Syn – według tarota (czyżbym na tym spotkaniu wydała się aż tak asertywna i pewna siebie?) - jest mniej wyraźny, niezdecydowany, podporządkowany płci przeciwnej i przygnieciony osobowością kobiet z nim związanych, co raczej nie do końca się zgadza, mimo, że Mashi specjalnie dla swej ostatniej miłości, zawsze przed jej odwiedzinami u nas, odkurza, zmienia pościel i nawet myje podłogę – niestety, tylko w swoim pokoju, do którego zaprasza Eden na romantyczne weekendy we dwoje, nie licząc "wypadu" do rodzinnego stołu i na nic nie zdaje się moja argumentacja: "synku, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że aby wejść do Twojego pokoju, Eden musi najpierw przejść przez korytarz, a potem przez duży pokój, będąc zaś spragnioną czy głodną, wejść do kuchni, a potem może nawet odwiedzić nasze toalety? Poza tym, wyobraź sobie, że Twoja dziewczyna chcąc powiedzieć: "dzień dobry" twojej siostrze, wchodzi do jej pokoju, a potem może nawet zagląda do mojego…więc, niewątpliwie korzystniej dla waszego związku byłoby gdybyś nie ograniczał się do sprzątania swojego pokoju, ale od razu sprzątnął całe mieszkanie. Przecież stać Cię na fantazję i rozmach?!"


Do interesów absolutnie się nie nadaję. Pieniędzy w kartach też nie mam, ani wielkich sukcesów czy ekscytujących przygód. Mam za to sporo przeszkód i kłód pod nogami (no cóż, któż ich nie ma?) Do końca życia będę z tym samym mężem, jestem nadwrażliwa i to utrudnia mi życie (święta prawda!), jeśli będę ciężko pracować, dokładnie ustalając i wykonując plan, tudzież upłynie sporo czasu, to otrzymam szansę na powodzenie; muszę stać się prawdziwą partnerką dla mojego męża (hmm, to raczej ja jestem dominująca w tym związku i inicjująca zmiany oraz przekonywująca do decyzji) a moja zawodowa przyszłość nadal jest niedopracowana (chyba dokładnie tak jak ja sama).

 
Na kartce z seansu, która w moich wyobrażeniach zapełnić się miała określeniami typu: wielka wygrana pieniężna, niesamowite szczęście, dom z dużym ogrodem, obiecująca kariera, pozytywne zmiany, ciekawi ludzie, fascynujące życie - napisałam zaledwie kilka słów, które wydawały mi się warte zapamiętania: "konieczne kontrargumenty dla przeciwników, możliwe, że jest szansa na zmianę, jaka może się nie powtórzyć, powrót do punktu wyjściowego, ja i mój mąż - spółka wieczysta"...


Pierwsze spotkanie z tarotem rozczarowało mnie. Nie miało w sobie rewelacji, ani klarowności, nie przekonało mnie do czerpania pomocy z wiedzy astrologów, wróżbitów i jasnowidzów. Możliwe, że faktycznie, tego dnia karty nie chciały powiedzieć mi zbyt wiele, a może mówiły, tylko ja ich nie słuchałam?
Jednak sama osoba tarocisty – zaintrygowała mnie pozytywnie. Szczególnie swoją aurą - zadowolonego z życia mężczyzny, opanowanego, pewnie stąpającego zarówno po ziemi jak i po świecie ducha, świetnego buissnesmana z doskonałym PR, zrelaksowanego, pogodnego i łagodnego, dobrego obserwatora o wysokim poziomie inteligencji emocjonalno-społecznej i intuicji.


Najchętniej, zamiast seansu tarota, w ramach terapii, posiedziałabym wraz z wróżbitą w jego ogrodzie na trawie, od czasu do czasu przeciągając się leniwie i rozprostowując podwinięte pod siebie nogi, potem zwinęłabym się w kłębek leżąc na kocu pod drzewem i słuchała opowieści o ludziach i zdarzeniach, miejscach i emocjach, śmiała się z anegdot i sama też opowiadała. Może nawet wypiłabym kieliszek wina, albo i dwa, coś przekąsiła, pogłaskała psa. Nikt by się nigdzie nie spieszył, a godzinny przechodziłyby jedna za drugą zupełnie niezauważalnie i za darmo. W takie majowe południe, zrelaksowana i beztroska na pewno szczegółowo wymyśliłabym optymalną wersję swojej przyszłości i nawet w nią uwierzyła. Zapamiętałabym ją w kartach tarota – tak jak zapamiętuje się teksty i obrazy w komputerowych programach - a potem poprosiłaby ponownie o powróżenie. Odkryłabym wtedy swój magiczny czas przyszły, o formie złożonej, zależnej (tylko ode mnie), właściwej i dokonanej.


Jan Witold Suliga:


http://ctud.blox.pl/html


Bezsenność

Thursday, June 2, 2011

Na zdjęciach z Polski jestem smutna, zmęczona i stara. Nie wiem, kiedy się tak zestarzałam. Jeszcze do niedawna, zaledwie rok temu, na wakacyjnych fotografiach przypominałam raczej 30-latkę niż 45-latkę, jaką wtedy byłam.
Dziś, spogląda na mnie pani po 50-tce. Moja, o wiele lat starsza siostra, której nigdy nie miałam. Jej oczy, co prawda, podkrążone są mniej niż moje, bliźniacze w zadumie, ale usta nie potrafią się już więcej maskować uśmiechając, nawet do fotografii.


A przecież nic się nie stało. Nikt nie umarł, ciężko zachorował, nie straciłam majątku, którego nigdy nie zgromadziłam, mąż mnie nie zdradził, starszy syn nie jest alkoholikiem ani ćpunem – odwrotnie, czas spędza pracowicie dzieląc pomiędzy studia, zarabianie pieniędzy na nie i miłość, 8- letnia zaś córeczka wygląda na szczęśliwą.
Skąd, więc to przygnębienie? Czyżbym tak jak moja Metuka dorastało "skokowo", nagle, niespodziewanie, zbyt szybko, więc boleśnie? Nie mam bólów wzrostowych tak jak ona, ale z roku na rok ubywa mi radości i gubię się sama w sobie zamiast odnajdywać. Jeszcze kilka lat i zupełnie mnie nie będzie.
- Chyba z tego dobrego pomieszało Ci się w głowie - słyszę głos babci Anny – trzeba dziękować za to, co się ma. Jeszcze Pan Bóg Cię pokarze za narzekanie!
Oj, babciu żebyś ty tylko wiedziała…


A może to wszystko początek zwykłego, fizjologicznego procesu menopauzy (samo słowo trudno przechodzi mi przez gardło, całą sobą buntuje się przeciwko niemu), prozaiczna ucieczka wapnia z kości, zabawa hormonów, którą biorę za stan umierającej duszy? Ależ nie!!! Mam jeszcze czas na starość. Na dowód mogę pokazać Wam fotografie.  Te sprzed lat.

 

"Po Bażantami" nic się nie zmieniło. Polskich przygód kulinarnych część druga

"Pod Bażantami", jedna z ulubionych restauracji w Polsce znanego restauratora warszawskiego Artura Gesslera, na pierwszy rzut oka zniechęca i rozczarowuje. Ma się wrażenie, że od czasu jej powstania, w epoce gierkowskiej, kiedy święciła swoje triumfy, nic się tu nie zmieniło: ta sama boazeria, toporne stoliki, ozdoby w postaci końskiej uprzęży, lekko wypłowiałe wypchane ptaki pod powałą. Tylko kominek w sali, dodany do wystroju w ostatnich czasach, pozwala wyobrazić sobie miłe chwile, jakie można by tu spędzić.


  
Stali bywalcy restauracji założonej 37 lat temu, zadowoleni z miejsca, które wbrew wszystkim i wszystkiemu pozostaje niezmienne, twierdzą, że akurat ta wierność przeszłości, wypróbowane dania przygotowywane na starym, węglowym piecu i osoba właściciela, pana Piotra są jej atutem, a poza tym to "najromantyczniejsza restauracja w Polsce" – nie tylko ze względu na przepiękne położenie w Dolinie Prądnika czy galop koni za oknem, ale dlatego, że tutaj kiedyś i dzisiaj niejedna para, z dala od znanych restauracji krakowskich spotykała się i spotyka potajemnie na uboczu i całuje namiętnie odurzona zapachem łąki. Skąd łąka? Otóż, poza niepozorną salą prawdziwą atrakcją restauracji "Pod Bażantami" jest słoneczna weranda pachnąca bzem usytuowana u podnóża zielonego pagórka, rozbrzmiewająca świergotem ptaków i brzęczeniem pszczół. Wpatrując się w błękit niezapominajek odbitych w oczach dziewczyny siedzącej naprzeciw, wystarczyłoby wyciągnąć tylko rękę by zerwać dla niej bukiet kwiatów. Lepiej jednak tego nie robić. Niech i inni się cieszą przyrodą – chociażby pary z dziećmi pokazujące swym pociechom kołyszącego się bąka na białych płatkach kwiecia pokrzywy zaplątanej wśród żółtych dzwonków.



Ukochaną czy ukochanego "Pod Bażantami" można zdobyć wiosennym barszczykiem z małosolnym ogórkiem pachnącym koprem, polędwiczkami na grzance rozpływającymi się w ustach, idealnie skruszonym pieczonym jagnięciem z delikatną, młodą kapustką i ziemniaczkami, lokalną specjalnością - pasztetem z dzika, zarumienioną na złoto kaczką z domową brusznicą i już na pewno świeżo zebranymi poziomkami i sernikiem z truskawkami polanym śmietaną z mleka "prosto od krowy".
Siedząc przy stoliku nakrytym obrusem w niebieskie kwiaty mogłabym przysiąc, że na podobnym, z plastikowej, grubej ceraty moja mama ustawiała kiedyś kamienne beczułki z ogórkami z dużą ilością kopru, słoiki ze świeżo zagotowanymi wiśniami i butelki z moim ulubionym sokiem malinowym. Czekając na kartę dań czuję się zrelaksowana, jakbym nagle miała o 30 lat mniej i przyjechała właśnie na niedzielny obiad do rodziny na wieś.




Wiosenny barszczyk



- Niedawno jadłam najlepszy tatar w moim życiu, w Warszawie, jaki jest wasz?
- Jeszcze lepszy! - Kelner bez chwili wahania odpowiada z pewnością kogoś, kto jest nie tylko przekonany o swojej racji, ale i pracuje w restauracji, która przez dziesiątki ostatnich lata zebrała wystarczającą liczbę pochwał, by nie bać się żadnych konkurentów.
Nie namyślam się długo, zamawiam. Trzeba mieć duże zaufanie do miejsca, w którym się jada, by bez obawy delektować się świeżym mięsem. Moja ufność poprzedzona jest nie tylko postawą kelnera, rekomendacjami warszawskimi, ale również miejscowymi. Moja przyjaciółka, Barbara od lat przychodzi tu z mężem i bardzo sobie ceni tę restaurację.



Na talerzu, w towarzystwie cebulki i kwaszonego ogórka, piętrzy się posiekana polędwica z jajecznym okiem w samym środku.  Wszystkie składniki mieszam ze sobą, z karafki na stole dodaję ociupinkę oliwki, wkładam pierwszy kęs do ust i…Nie mam wątpliwości. Danie, może nie tak wyrafinowane jak "U kucharzy" godne jest stawania z nim w zawody.


Pstrąga, z dodatkiem świeżo startego chrzanu, wypieczono dokładnie tyle, ile trzeba: nie za dużo, by ości ryby mocno przywierały do jej spieczonej części utrudniając obieranie i nie za mało. Jego smak jest wyborny i polega chyba na świeżości, bo nie ma tu jakiś specjalnych sosów, przypraw czy czegokolwiek wyjątkowego. Buraczki na ciepło: delikatne i nie za gęste. Kompot z rabarbaru podany w staromodnych kompotierkach z grubego szkła orzeźwia i nie odbiega wiele od wyobrażenia kompotu, jakie od dzieciństwa noszę ze sobą.  Kończąc obiad, za który nie płacę majątku, jest mi żal, że nie dane mi było napić się sławnej "miętóweczki" z właścicielem restauracji, 88 letnim panem, który zwykle wita swych gości osobiście i dba o nich jakby byli częścią jego rodziny.




Po prostu pstrąg, ale jaki smaczny!



Smaki w restauracji "Pod Bażantami" zawekowano z czasu przeszłego. Nie ma tu śmiałych eksperymentów kulinarnych, dań kuszących egzotyką wielkiego świata, ani super-dorodnych warzyw i owoców o idealnym kształcie i barwie, ale bez zapachu i intensywności smaku. Tutaj znajdziecie miejsce, w którym można zjeść tradycyjny, małopolski posiłek i "pokosztować lasu". W czasach nieustających zmian, pogoni za nowinkami dobrze jest wiedzieć, że nadal są miejsca, w których ktoś przygotowuje nasze ulubione danie i że będzie nam ono smakowało w tym roku nie mniej niż w poprzednim.


 


Informacje praktyczne:


Adres: Prądnik Korzkiewski 34a k.Krakowa (Dojazd drogą w kierunku Ojcowa. Za przystankiem PKS w Szycach skręcić w prawo 900m)


Tel: (012) 41-91-167


W okresie 1IV-31X codziennie od 11: 00 do 21:00


W weekendy zdarzają się występy ludowe. W regionalnych strojach tańczą i śpiewają trzy generacje zapalonych miłośników folkloru. Może być wtedy tłoczno.


Tradycyjna kuchnia polska oparta na lokalnych produktach


Szczególnie polecane: Dziczyzna, pstrąg, owoce sezonowe  - w tym leśne, grzyby, domowy sernik


Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top