Hipopotamy

Wednesday, June 16, 2010

- Proszę Cię, uważaj na hipopotamy! – zwróciłam się do męża błagalnym tonem.


- Na co?


- HIPOPOTAMY – powtórzyłam najwyraźniej jak mogłam – podobno są wyjątkowo złośliwe i niebezpieczne, widziałam wczoraj na kanale "National Geographic" … nawet lwy nie potrafią ich pokonać…


- Kochanie, skąd te potwory znajdą się na mojej drodze w Johannesburgu?


- Nie mam pojęcia skąd! – dodałam żałosnym tonem. - Jeśli jednak płynąłbyś kajakiem na ich terytorium, to mogłyby Cie zaatakować…


- Ja? Kajakiem? Koło hipopotamów? Jedyny i ostatni raz, kiedy płynąłem kajakiem, było to… na Brdzie razem z Remim, w Polsce, jakieś dwa lata temu… Czemu miałbym nagle wybrać się na spływ w RPA?


- Wszystko się może zdarzyć, uważaj!


- Dobrze – odpowiedział mój mąż i nawet puścił mi oko.


- Na AIDS też!  - wróciłam do przestróg nieusatysfakcjonowana. Anhelli dodała mi komentarz pod postem o Mundialu, że "największym zagrożeniem w RPA jest HIV, a nie przestępczość, z którą możesz sobie poradzić nie afiszując się diamentami i chodząc w dziurawych ciuchach".


- O jakich diamentach Ty mówisz? – Eyal popatrzył na mnie jak na wariatkę.


- O tych, których mi jeszcze nie kupiłeś.


- A te?!! Mogę Ci obiecać, że ten problem masz z głowy…Co do dziur w ubraniach…to nie jestem taki pewien. Moje jeansy z dziurami są o wiele droższe od tych bez…


- No. Dobrze. A co z AIDS? – nie dawałam za wygraną.


- Przecież to Afryka!


- A no właśnie! Cały kontynent zarażony!


- Co się z Tobą dzieje? Nie pamiętasz, że nie gustuje w Murzynkach?


Faktycznie. Miał rację. Nie podobały mu się Murzynki, ani filigranowe Tajki… Zawsze preferował europejski typ urody… Nic, więc dziwnego, że tak często lecimy do Europy… – pomyślałam złośliwie i niesprawiedliwie, bo mój mąż, jak do tej pory, nigdy nie dał mi powodów do posądzenia go o romans, choć do dziś wspominamy pewną zauroczoną nim Niemkę w Berlinie i Szwajcarkę z Spitzu…


- Jak sobie poradzisz z pszczołami – znów coś mi się przypomniało.


- Co? Z kim? Pszczołami? – mój mąż patrzył na mnie kompletnie zbity z tropu.


- Tymi na stadionie. Jak one się nazywają?


- Nie wiem, o co ci chodzi – Eyal zaczynał przejawiać pierwsze oznaki zdenerwowania.


- No, wiesz, takie długie trąbki, o których wspominał Gaj, że próbowali zabronić Murzynom wnoszenie ich na stadiony, ale się nie udało, bo to taka tradycja… i  to mogłoby być przyjęte, jako rasizm…Pamietasz?


- Vuvuzele! – zadowolony z siebie wykrzyknął Eyal.


- No właśnie, Vuvuzele. Co z nimi?


- Nic. Jakoś je zniosę! Przestań się martwić i odpowiedz mi na pytanie: Na co umiera mąż Polki na wiele lat przed nią?


- Nie wiem


- Na własne życzenie!!!


Dzięki Bogu!

Monday, June 14, 2010

Dzięki Bogu, od tej pory w Izraelu studiowanie słowa bożego w jesziwach (żydowskich, wyższych szkołach talmudycznych zajmujących się rozważaniami rabinów na tematy biblijne) nie będzie opłacane z budżetu państwa.




Oj, wa, woj! Czyżbym i ja musiał pracować?


10 lat, od chwili złożenia petycji, trzeba było czekać na tę decyzję Sądu Najwyższego Izraela. Do tego czasu uprzywilejowani studenci, wbrew demokratycznemu prawu w Izraelu, pobierali zasiłki w wysokości minimalnej pensji, podczas gdy studenci i uczniowie uczący się w instytucjach szkolnictwa wyższego lub średniego, w tym również innych instytucjach religijnych, nie byli, do takich świadczeń uprawnieni i chcąc uczyć się musieli oni – lub ich rodzice – na to zarabiać.


 


Ok. 10 tyś studentów przestanie żyć, "dzięki Bogu", na koszt państwa Izraela i jego obywateli - m.in. mnie.


Na reszcie!...Ciekawe tylko... co ja zrobię z pieniędzmi, które pozostaną mi teraz w kieszeni?


 

Cybernetyczni Don Kichoci

onet.pl, 14.6.210 godz.11:55


 


14 290 442: to mój numer postu.


"Gojka z Izraela" jest jednym z 1 494 655 blogów.


Dostałam: 326 komentarzy, którymi Wy zapisaliście swoje istnienie w statystykę 67 004 188 komentarzy do blogów w portalu onet.pl.



Oczywiście w momencie, w którym piszę to zdanie, a Wy je czytacie, dane te nie są już aktualne...



Dlaczego miliony ludzi na całym świecie pisze, czyta  blogi i je komentuje?


Skąd bierze się w nas globalna potrzeba uzewnętrzniania emocji, wchodzenia w intymne zakamarki duszy i publiczna spowiedź w sieci?


Najprościej byłoby odpowiedzieć jednym słowem: ekshibicjonizm. Myślowo-emocjonalny, nie erotyczny. Osiągamy przyjemność z demonstrowania naszego wewnętrznego życia, opinii, przemyśleń, nagromadzonych lęków i konfliktów psychologicznych w bezpiecznym azylu własnego kąta z komputerem, mając realna szansę na obecność świadków i ich reakcję.


 


Czy faktycznie jednak jestem ekshibicjonistką? Nie czuje się nią, mimo że piszę również o osobistych, aczkolwiek przetworzonych przez formę pisarską, faktach.


W realnym świecie jestem introwertyczką, zwierzajacą się bardzo rzadko selektywnie wybranym przyjacielom. Tych zaś mogę policzyć na palcach jednej ręki.


Dlaczego więc ufnie przekazuję nagą siebie, każdemu, kto tylko chce, bez sprawdzenia tożsamości, przekonań, czy chociażby pewności, że osoba po drugiej stronie komputera potrafi zrozumieć mnie intymną i zaakceptować?


 


Czy pisanie bloga ma w sobie znamiona autoterapii? Jest wygodnym zamiennikiem dla drogiego seansu u psychologa czy może nawet psychiatry, drogą do złagodzenia stresu i frustracji?


Współczesną metodą na przezwyciężenie samotności i poczucia zagubienia? Możliwością znalezienia kogoś, z kim można by porozmawiać bez cenzury?


Czy jest on takim stereotypicznym, dalekobieżnym pociągiem, w którym spotykają się przypadkowo, jeden raz w życiu, ludzie i korzystając z anonimowości zwierzają się z całego swojego życia, łącznie z najbardziej skrytymi faktami?


 


Z czego jeszcze bierze się powszechne zainteresowanie blogami?


Dla części blagierów pisanie jest zaspokojeniem potrzeby kreatywności, rodzajem zabawy w demiurga stwarzającego rzeczywistość i iluzją przynależności do Parnasu (właściwie quasi-parnasu). Dla innych – sceną do politycznej walki, zmian społecznych i systemem marketingowym.


 


Pisanie blogów jest pewnym rodzajem uczty w stylu Platona – swobodną wymianą filozofii życiowych, fakultetem pytań retorycznych i skarbnicą gotowych myśli - niestety nie zawsze przypominających te Pascala - a także wyjątkowym rodzajem monologu wewnętrznego, który jest jednocześnie dialogiem i to polifonicznym.


 


Blogi są też rodzajem kwestionariuszy porównawczych z innymi ludźmi. Czytając je, nie musimy sami emigrować do innych krajów, chorować na raka, przeżywać zdrady partnerów, rodzić dzieci, być zakochanymi czy walczyć o jakąś idee. Wystarczy tylko namiastka tych sytuacji, opowiedzianych z osobistej perspektywy zwierzającego się nam człowieka, podobnego do nas i powiązanego z nami mózgiem elektronowym, byśmy mogli się z nim identyfikować. Nie podejrzewamy go o manipulację profesjonalną, naiwnie wierzymy w jego bezinteresowność i autentyczność relacji naznaczonej skrajną subiektywnością.


 


My blogierzy. Jest nas miliony. Kim jesteśmy? Frustratami? Cierpiętnikami nadmiaru czasu? Fanami komunikacji globalnej? Marzycielami znaczącymi ślady w wirtualnej przestrzeni cybernetycznej? A może Don Kichotami mającymi nieodpartą potrzebę szukania swojego miejsca w sieci, własnego powiązania, nie ważne modemowego, przewodowego, satelitarnego, czy po prostu ludzkiego, wynikającego z gatunkowej potrzeby bliskości z innymi ludźmi, bez konieczności zatraty swojej indywidualności?


Mundial 2010. Faul na własne życzenie?

Thursday, June 10, 2010

Obudziłam męża w środku nocy.


- Co się stało? – spytał się przerażony.


- E…nic - odpowiedziałam – tylko…nie potrafię zrozumieć jak ktoś z taką niską pensją jak Twoja może spać tak głęboko?*


Eyal uśmiechnął się niewyraźnie i zasnął. Ja nie mogłam. Przewracałam się z boku na bok, aż w końcu udało mi się zdrzemnąć na jakieś dwie godziny. Przebudziłam się, jak zwykle, o 6:00 rano. Zaparzyłam mężowi kawę, by jak wstanie o 7: 00 była już zimna*, po czym zaczęłam szukać wiadomości na temat bezpieczeństwa turystów przyjeżdżających na rozgrywki piłkarskie w RPA.


 


Po dokumentalnym filmie o Południowej Afryce, wyświetlanym w telewizji izraelskiej, byłam poddenerwowana. Internet nie potrafił mnie uspokoić. Wiadomości  w nim nie były najlepsze. Johannesburg wezwał na pomoc w obniżeniu przestępczości sławnego, amerykańskiego burmistrza, poskromcy kryminalistów, Rudolpha Giuliani. Potrafił on przywrócić porządek w Nowym Yorku. Czy jednak udało mu się to samo w RPA? Czy bezpiecznie będzie oglądać "na żywo" mistrzowskie rozrywki w piłce nożnej?


 


- Kochanie, jutro pierwszy mecz Mundialu! Czy Ty rozumiesz co to znaczy? - Eyal  wpatrywał się we mnie rozradowanym wzrokiem.


- Oczywiście – odpowiedziałam złośliwie – zostanę słomianą wdową. Przed tym jednak ja też mam dla Ciebie pytania. Powiedz, długo jeszcze, po tym jak zasnęłam robiłeś wczoraj w nocy pompki*?...i... pamiętasz  o czym Ci mówiłam w trakcie seksu?


- Nie – odpowiedział mój mąż zdziwiony.


- Trzeba znów pomalować sufit*.


- E – stary dowcip – machnął lekceważąco ręką i śpiewając ambitną piosenkę izraelskich kibiców: "Ole, ole, ole…ole …itd.itp" poszedł wziąć prysznic.


Kiedy był już w drzwiach wyjściowych, spytałam się najpoważniej jak potrafiłam.


- Naprawdę chcesz lecieć na Mundial? Może się jeszcze zastanowisz?


- Coś Ty?! – mam bilety na rozgrywki, miejsce w samolocie i jeszcze darmowe spanie "de lux" u kuzyneczki. Dlaczego miałbym zrezygnować? Nie jestem szaleńcem! Nie martw się!


- Widziałeś wczorajszy film? – nie dawałam za wygraną. -  Tam jest naprawdę niebezpiecznie!


- A tu nie? – odpowiedział mi pytaniem mąż. - Kupię ci jakiś diamencik! – Dodał nonszalancko i jak gdyby nie było żadnego problemu wyszedł z mieszkania.


 


"Kupię ci diamencik" – przedrzeźniałam w myślach męża. - To, że jego rodzina w RPA żyje z wydobywanych diamentów wcale nie znaczy, że są one na naszą kieszeń. Przecież nie dostanie je za darmo! Przypomniało mi się jak ostatnim razem mój mąż postanowił kupić brylant u swego kuzyna, z Izraela. Miało wyjść "bardzo tanio!". Kamień z RPA miała przywieźć Dalia, (to ona właśnie ofiarowała Eyalowi wygrane na loterii, przeznaczonej tylko dla mieszkańców RPA, bilety na mecze i zaprosiła go do swego domu w Johannesburgu). Jej brat, szlifujący i sprzedający diamenty w "Bursie" w Ramat Ganie miał go przygotować i nawet poprosić współpracującego z nim złotnika o zrobienie kolczyków. Mojemu mężowi pozostało "tylko" zapłacenie za początkową wartość diamentu ocenianą po wydobyciu kryształu ze złóż. Wszystko już prawie było dograne, cena bardzo wysoka, ale możliwa do przyjęcia dla kogoś, kto chce zrobić przyjemność rodzącej pierworodne dziecko żonie, kiedy wyszło na jaw "drobne" nieporozumienie. Mój mąż chciał zapłacić w szeklach, a jego kuzynka miała na myśli dolary, czyli sumę czterokrotnie wyższą… 


 


Diamenty nie były mi w głowie. Zastanawiało mnie coś innego. Podobno na Mistrzostwa Świata w tym roku przyjechać ma tylko 50% procent turystów. Nie ma też ani jednego meczu, który byłyby "sold out" – wysprzedany, a to przecież coś znaczy, poza tym, że sporo spekulantów straci zyski ze sprzedaży biletów kupionych na handel.


 


Jeszcze całkiem niedawno nie przeszkadzały mi porozrzucane po domu tabele z rozgrywkami, czy pojedynczy bilet samolotowy do Johannesburga, "okazyjnie" kupiony w ostatnim momencie za cenę o 35 procent droższą niż zwykle. Cieszyły mnie rozentuzjazmowane telefony Eyala do rodziny w Johanesburg, bawiła monotematyczność męskich rozmów z innymi panami, wliczając w to uczone dyskusje na temat potencjalnych zwycięzców Mundialu. Teraz jednak dopadły mnie wątpliwości. Innego rodzaju niż te, jakie miałam niedawno czekając wraz z koleżanką na powracającego późno z pracy męża. Podejrzewałam wtedy,  że spóźnienie może świadczyć o tym, że ma kochankę.


- Kochankę? – Spróbowała pocieszyć mnie Ewa. - Coś ty Elu! Myśl pozytywnie. Może po prostu przejechał go autobus*?


W przeddzień wyjazdu Eyala na Mundial bałam się o jego bezpieczeństwo.


W RPA sprawy mają się na poważnie. Życie ludzkie jest tanie, a przestępstwa są na porządku dziennym, o czym świadczy, 50 morderstw dziennie - statystycznie 18 tysięcy rocznie - i 200 tyś. włamań.  Po zmroku nie ma ludzi na ulicach, a i w ciągu dnia trzeba wiedzieć gdzie można pójść, a gdzie jest to niebezpieczne.


 

Od czasu przewrotu Mandeli i zniesienia "apartheidu", RPA przepełniona jest emigrantami z całej Afryki żyjącymi w skrajnym ubóstwie, którzy, by polepszyć swą dolę gotowi są na wszystko.


Władze RPA powołały specjalne oddziały policji. Dodatkowo przeszkolono tych, którzy służą już od lat. Na czas Mundialu czarną biedotę z dzielnic nędzy wokół Cape Town zmuszono do przeniesienia się 20 km od miasta, do lepianek, bez bieżącej wody i elektryczności nieróżniących się jednak  wiele od tych na starym miejscu zamieszkania.Na ulicach i w miejscach publicznych mają być dodatkowe, liczne patrole… Mimo to jestem niespokojna.


 


Sytuacja pomiędzy czarnymi i białymi mieszkańcami RPA jest bardzo napięta. Mimo że  90% ziemi uprawnej należy do białych i oni też w większości zajmują luksusowe dzielnice i najbardziej lukratywne posady, nędza nie omija już białych Afrykanów. 600 tyś z nich, żyje bez pracy, koczując w ubogich dzielnicach karawanów. Według prawa, każdy właściciel firmy musi zatrudnić osoby o czarnej skórze, w tym na stanowiskach kierowniczych. Na każde miejsce pracy preferowani są odgórnie Murzyni. W kraju na porządku dziennym jest przemoc i korupcja. Nic nie wskazuje na to, że cokolwiek zmieni się w najbliższej przyszłości.


Według Andre Visagie'a, nowego przywódcy partii AWP (Ruch Obrony Afrykanów) wybranego na to stanowisko po śmierci, w kwietniu 2010 roku, swego poprzednika, zabitego w swojej sypialni ciosami maczety, "bliski jest dzień, kiedy setki czarnych przyjdą by zabić białych".  Od 1994 roku w RPA zginęło z rąk czarnych 3000 białych farmerów. W przeddzień Mundialu, Julius Malema – przywódca ANC (Afrykański Kongres Nacjonalny) – podżegnuje Afrykanów do zabijania śpiewając piosenkę z czasów apartheidu: "Kill the Boer".


 


Zaczynam mieć poważne wątpliwości czy kuracja piłką nożną na stadionach RPA (czytaj o niej w postcie "Ostrzeżenie") jest faktycznie najwłaściwszą dla mojego męża.


 


Spytacie się: "czy gdyby, nie daj Boże, coś mu się stało płakałabym"?


- Oczywiście!  - odpowiedziałabym  Wam. Ja przecież płaczę z powodu najmniejszego głupstwa*!


A tak na serio – panowie, kibice, nie lekceważcie problemu! Bądźcie ostrożni! Kobiety czekać będą na Was z siatkami nowych fatałaszków kupionych pracowicie podczas długich godzin kolejnych meczy. Ktoś przecież musi ocenić jak pięknie one w nich wyglądają!



* - W tekście wykorzystałam popularne w Izraelu dowcipy o Polkach


Ostrzeżenie

(Post został opublikowany pod koniec maja)



Mój mąż, podobnie jak jego ojciec, jest chory na poważną chorobę genetyczną sprzężoną z płcią. W jego rodzinie wszyscy mężczyźni są nią dotknięci i nie ma ani jednej uroczystości czy nawet zwykłego spotkania, by nie była ona głównym tematem.


Ostatnio przyćmiła nawet kwestię pamięci tych, którzy odeszli. Przy rodzinnym grobowcu jednego z protoplastów, nie udało się porozmawiać o czym kolwiek innym poza dolegliwościami chorobowymi.


 


Objawy schorzenia są bardzo poważne: chwilowa amnezja dotycząca wszystkiego i wszystkich (w tym żon, dzieci, pracy), rozgorączkowanie, nienaturalne podniecenie przejawiające się m.in. w nagłych ruchach ciała, niecenzurowanych okrzykach, atakach agresji; niespodziewane przejście od euforii do depresji, niemożność wysiedzenia na jednym miejscu i kompulsywne przenoszenie wzroku z prawej strony w lewą i odwrotnie.



Ataki powtarzają się regularnie. Trwają nie mniej niż 90 minut i charakteryzują się 15 minutową przerwą w środku. Najbardziej niebezpieczne mają tendencję powracającą co cztery lata (oczekujemy ich wystąpienia w tym roku).


 


Choroba nie dotyczy tylko mężczyzn z rodziny mojego męża, ale ma znamiona epidemii światowej. Zdarzają się też coraz częściej zachorowania wśród kobiet. Najostrzejszy przebieg odnotowuje się w Brazylii, gdzie podczas kolejnych ataków rząd ogłasza w całym kraju stan wyjątkowy. Dorośli nie pracują, dzieci nie uczą się w szkołach i prawie wszyscy chorują. Niestety zdarzają się nawet przypadki samobójstw.


 


Lekarze na całym świecie zalecają: zwolnienie "chorobowe", konieczność ścisłego przestrzeganie kwarantanny od żon i dzieci, odpoczynek przed telewizorem - w gronie męskich przyjaciół - wypijanie dużej ilości płynów (szczególnie zalecane jest dobrze schłodzone piwo), urozmaicone przekąski (w tym duża ilość pestek słonecznika) śpiew, okrzyki i wymachiwanie rękoma.


W wyjątkowo ciężkich przypadkach istnieje konieczność przebywania w masowym towarzystwie innych zarażonych w mikroklimacie o wysokim stężeniu bakcylem.



Niestety, nie ma szans na wyzdrowienie, ale zdarzają się przypadki czasowego zaleczenia choroby.


 


Mój mąż, z pochodzenia Brazylijczyk (mama z Rio de Janeiro) jest w szczególnie ciężkim stanie. Od kilku miesięcy czeka w napięciu na intensywną terapię w miastach RPA. Wylatuje w czerwcu. Mam nadzieję, że wróci w lepszej formie.


 


Ostrzegam wszystkie panie: zbliża się plaga zwana: "Mundial 2010". Nie będzie łatwo! PRZYGOTUJCIE SIĘ! Połączcie się z innymi kobietami, których mężczyźni cierpią. Spotkajcie się w kawiarniach, centrach handlowych czy na dobrych filmach. Dajcie upust swoim emocjom: poplotkujcie! Przeczytajcie książki, które leżą nietknięte obok łóżka lub zróbcie cokolwiek innego, w damskim gronie. Należy Wam się odrobina przyjemności! Życie z chronicznie chorym mężem nie jest łatwe.


Lęk przed skalpelem

Tuesday, June 8, 2010

 Spałam już, kiedy nagle obudził mnie niepokój. Przypominał ten, który czasami zdarza się ludziom przeczuwającym śmierć kogoś bliskiego. Logicznie nie było do niego żadnych powodów, a mimo to był silny i jednoznacznie wyczuwalny. Ściskał gardło, sprowadzał się do przeczucia, że stało się lub stanie coś strasznego, nieodwołalnego, choć jeszcze nie wiadomo, co.



Oczywiście, w takim momencie ma się nadzieję, że to tylko złuda, czy jakiś bzdurny wymysł, który zniknie tak nagle jak przyszedł. Człowiek stara się przekonać siebie o braku racjonalnych przesłanek, zamienić nieokreślony lęk na konkretny strach dający się okiełzać. Jednocześnie, jednak wie się, że nie da się oszukać wewnętrznej pewności, że tym razem instynkt nas nie myli.


 


W moim życiu, dwukrotnie byłam już w sytuacji podobnej do tej, która pojawiła się teraz. Nic ją wcześniej nie zapowiadało, a jeśli tak, to nie zauważyłam tego. Tym bardziej więć byłam przerażona. Ogarnęła mnie panika i nie wiedziałam jak sobie z nią poradzić.


Moje poczucie bezpieczeństwa, związane z najbliższą mi osobą zachwiało się. Może nawet zostało zburzone. Boje się, że cokolwiek bym zrobiła, jest już za późno. Doprowadziłam do początku końca pierwszy warunek mojego istnienia, bez którego nie będę potrafiła chyba funkcjonować.


 


Mam wrażenie, że grunt usypuje mi się pod nogami i chociaż nadal trzymam się czegoś, co wydaje mi się solidne i mocne,  i tak mam wrażenie, że lada chwila runę w przepaść i nie pomoże to, że udaję silną i niezależną. Nie jestem gotowa na to, co może mi się zdarzyć. Nie ma we mnie ufności. Jest tylko przerażenie, samotność i poczucie przegranej.


 


Nie wiem, dlaczego zawsze prowokowałam los, igrałam z własnymi uczuciami nie przyznając się do tego, co dla mnie naprawdę istotne. Zachowywałam się tak jakbym musiała zniszczyć każda dobrą rzecz, która mi się zdarza, by udowodnić sobie, że i tak mi się nie należy.


Byłam lekkomyślna - tam gdzie w grę wchodzą prawdziwe uczucia - i bardzo poważna w błahostkach bez znaczenia. Ciągle maskowałam się, udawałam kogoś, kim nie jestem i nie byłam by, broń Boże, nie odkryć przed sobą i innymi słabych punktów, w których można mnie zranić.


Za stosowanie tego mechanizmu obronnego płaciłam wysoką cenę. Dobrowolnie, już na starcie, decydowałam się na przegraną i rezygnowałam z tego, co jest dla mnie ważne czy wręcz niezbędne. Poddawałam się bez walki.


 


Bałam się i boję się.


 


Moje małżeństwo do tej pory skutecznie otulało mnie kokonem bezpieczeństwa. Był podstawą stabilizacji i wiary w niezmienną, optymistyczną przyszłość u boku partnera na całe życie. Wydawało mi się, że mam osłonę przed samotnością i nie muszę już lękać się niczego, bowiem mąż daje mi gwarancję, na to, że razem na pewno sobie poradzimy.


Nigdy nie myślałam o tym, co będzie, jeśli on mnie zostawi. Lub jeśli zaistnieje sytuacja, w której mimo mobilizacji wszystkich argumentów, pozytywnych uczuć i doświadczeń wspólnej połowy życia, dalszy, symbiotyczny związek będzie niemożliwy.


 


Czy ja jestem na to przygotowana? Czy sobie z tym poradzę?


 


Nie potrafię być sama. Nie muszę mieć znajomych, ani nawet przyjaciół, ale muszę być, w intymnej bliskości, z osobą, na której mogę polegać, którą kocham i która mnie kocha. Bez tego czuję się jak w koszmarnym śnie, w którym jestem uwięziona na wieczność w jakimś pozbawionym światła pokoju bez okien i drzwi, na kompletnym bezludziu, bez jakiejkolwiek szansy na odnalezienie, albo jak człowiek na stole operacyjnym, który nagle zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie poruszyć żadną, najmniejszą nawet częścią ciała i dać jakiegokolwiek sygnał świadczący o tym, że wbrew pozorom znieczulenie nie działa, pacjent ma pełną świadomość czucia i powoli zdaje sobie sprawę, że ma przed sobą długie godziny tortur, jest ubezwładniony i absolutnie nie ma żadnej możliwości na zmianę sytuacji.


 


Teraz czuję się właśnie tak, jakbym czekała na pierwsze cięcie skalpelem...


Tel Awiw protestuje

Saturday, June 5, 2010

05.06.210



"Kochani lewicowcy, zróbcie nam przyjemność i przenieście się do Australii albo Gazy".


"Jesteście gorsi od wroga".


"Popełniacie samobójstwo i nas w nie wciągacie".


"Zdrajcy narodu".


Tego typu komentarzami w internecie setki internautów wyraziło swą dezaprobatę dla demonstracji pokojowej nawołującej do zaprzestania okupacji izraelskiej i blokady Gazy, zorganizowanej  dzisiaj wieczorem, 5.6.2010r., przez izraelskie ugrupowania lewicowe: "Mertz" i "Szalom Ahszaw".



Kilka tysięcy Żydów i Arabów otoczonych gęstym kordonem policji kroczyło obok siebie ulicami Tel Awiwu, od Placu Rabina do Muzeum Tel Awiwu, głosząc hasła typu: "Żydzi i Arabowie odmawiają bycia wrogami", "Kochamy kraj, ale wstydzimy się rządu", "Nasz kraj tonie, musimy zmienić kierunek", "Dwa kraje dla dwóch narodów".


Pochód tym razem miał burzliwszy niż zwykle przebieg. Odnotowano liczne próby naruszenia porządku wiecu – w tym wybuch granatu dymnego - rękoczyny i krańcowo ostrą krytykę słowną ("Śmierć Arabom").



Liczba demonstrantów, według różnych źródeł, wahała się pomiędzy 5000 (nrg.co.il) a 15000 osób.(ynet.co.il).


 

Jak feniks z popiołów

Miałam być purpurowo złota… z koroną włosów rozświetlającą twarz.


Jestem jak popiół, z którego nie odrodził się żar-ptak… brunatno-nijaka… Już lepiej by było gdybym pozostała platynowo- lodowa-przeźroczysta…


Potrzebowałam jednak koloru. No, więc go mam. Dokładnie taki, jaki powstaje przez pomyłkę, lub z zaniedbania, po zmieszaniu ze sobą kilku farbek razem – nieokreślono-brudny, "oryginalny" – jak powiedziałby ktoś, kto lubi eufemizmy i nie chce zrobić mi przykrości.


Twarz w ramce takich włosów szarzeje, oczy smutnieją i nawet ich niebieski kolor zdaje się być przykryty warstewką szarej mgły. Odbicie w lustrze starzeje się i przygasła jakby nie miało więcej ochoty na bawienie się w pozorowanie urody.


 


Nie wiem czy czekać aż z czasem kolor wypłucze się, zmieni na jakiś nieprzewidziany inny, nowy czy może od razu go zmienić? Tylko, na jaki? I czy wyjdzie dokładnie taki, jaki chcę? Komu zaufać, i czy tym razem nie będzie błędem? Czy mogę go przewidzieć? Czy spodobam się wtedy sobie? Jak odbiorą mnie inni i czy w ogóle ważne jest, co oni sobie pomyślą?


 


W życiu z szatynki zmieniłam się w kasztanowo-rudą, mahoniową, miedzianą, blond – we wszystkich odcieniach - a nawet w brunetkę.


Nie pamiętam dokładnie, jaki odcień miały moje dziewicze włosy przed pierwszym dotknięciem farby. Zawsze wydawało mi się, że nie pasują do mnie, mimo, że dziś, patrząc na swoje stare zdjęcia widzę harmonię barw nienaruszoną przez żaden element.


Może, dlatego, że fotografie są czarno-białe?


Izrael oskarżony

Thursday, June 3, 2010

Mashi stał przede mną podparty pod boki patrząc na mnie spojrzeniem pełnym wyrzutu.


- Co ja znowu przeskrobałam? – zastanawiałam się nad wyjątkowym powodem, który zdołał wywabić mego zwykle zaginionego w swym pokoju syna na zewnątrz.
 - Czytałem Twój blog, mamo! – padło pierwsze oskarżenie.
Ostatnio, kiedy powiedział takie samo zdanie, nie było mi łatwo. Mashi, bowiem, na początek swego krytycznego czytania "Gojki z Izraela", niefortunnie dla mnie, wybrał tekst ("…i stworzył Pan Sportowca na pokuszenie kobiet"), przed którym ostrzegał etykietą "Tylko dla dorosłych" "Onet". Syn, w połowie tekstu, wycofał się zbulwersowany.


Również moja książka nie przypadła mu do gustu. Dedykowana właśnie jemu, nadal stoi nieprzeczytana w jego biblioteczce. Dwukrotnie się do niej zabierał i za każdym razem stwierdzał, że jest: "depresjonująca i nie jest w stanie jej przeczytać".
No cóż? Mam nadzieję, że kiedyś przebrnie przez nią do końca. Napisałam ją z myślą o nim. Tak mało o mnie wie i nigdy się o nic nie pyta, a ja nie mam odwagi wyjaśnić mu niektórych spraw.
Tym razem jednak chodziło mu o "pominięcie niektórych epizodów" związanych z tragedią na statku "Marmara", 31.5.2010.


Pozwólcie, więc, że dopowiem do postów: "Izrael.31.5.2010" i Rzeczywitość upozorowan" kilka faktów, których pisząc "na żywo", pod wpływem zaistniałej sytuacji i mając ograniczoną czasowo wiedzę, nie podałam.


Według oficjalnych źródeł izraelskich:


1. Według porozumień pokojowych z Oslo, Izrael miał prawo zatrzymać "Flotyllę Wolności", próbującą złamać blokadę Gazy i sprawdzić jej ładunek (istniało podejrzenie o próbę przekazania Autonomii Palestyńskiej broni, która mogła być użyta przeciwko ludności cywilnej w Izraelu).


2. Żołnierze na służbie zostali świadomie sprowokowani i zaatakowani przy użyciu noży, pałek i broni zdobytej na żołnierzach, przez grupę kilkudziesięciu ekstremistów. Ich celem było stworzenie sytuacji konfliktowej, która przyczyniłaby się do negatywnego obrazu Izraela w oczach świata.


3. Olbrzymia większość izraelskich polityków (poza skrajną prawicą), ubolewa nad tragiczną śmiercią cywilów, choć nadal uważa, że to oni ponoszą odpowiedzialność za zaistniałą sytuację, która nie przyniosłaby ofiar w ludziach, gdyby nie było na statku próby linczu na żołnierzach wykonujących rozkazy.


W kadrze kamery zarekwirowanej ze statku "Marmara":


http://www.youtube.com/watch?v=gYjkLUcbJWo


http://www.youtube.com/watch?v=HZlSSaPT_OU&feature=player_embedded


http://www.youtube.com/watch?v=16sANhzjcC0


http://www.youtube.com/watch?v=uhWgZu6tcZU


Fakty przytoczone przez rzecznika prasowego Izraela:


http://dover.idf.il/IDF/English



 

Między młotem a kowadłem. Komentarze

Wednesday, June 2, 2010

"Przekleństwem internetu i jednocześnie błogosławieństwem" – pisze w jednym z listów do mnie Basia – "jest to, że każdy ma do niego dostęp. Wielu tzw. "internetowych bluzgaczy" w prawdziwym życiu nigdy by się nie odważyło wyrzucać z siebie tylu bzdur i okropieństw.


To ludzie, którzy traktują wszelkiego rodzaju fora, jako miejsce do leczenia swoich kompleksów.
Pamiętam, że w zeszłym roku jedna z najlepszych zawodniczek polskiej reprezentacji w siatkówce (złoto w mistrzostwach Europy, sukcesy klubowe, itd.) zrezygnowała z uprawiania tej dyscypliny, bo nie była w stanie znieść tego, co przeczytała na swój temat w internecie. Internet nie jest dla jednostek wrażliwych!!!
"


Jest on – dodaje inny czytelnik - " Wieżą Babel" poglądów, postaw, wychowania, wrażliwości, tolerancji i jej braku".


 


W ciągu jednego dnia, dzięki poleceniu przez "onet.pl", 40 tysięcy osób weszło do mojego blogu, by przeczytać post "Zaślubiny Gojki z Żydem". Nigdy wcześniej nie miałam, aż tylu komentarzy. Nie dostałam też nigdy takiej ilości chwytających za serce listów na mój adres, niedostępny dla ogółu.(Zauważyłam, że Ci, którzy mają faktycznie coś ciekawego do powiedzenia raczej nie piszą publicznych komentarzy tylko wysyłają prywatne, często obszerne i osobiste listy i mają śmiałość podpisać się pod nimi swoim własnym imieniem).


 


Ktoś stwierdził, że "Onet" "zrobił mi niedźwiedzią przysługę" wyróżniając mój blog, bo stał się on na jeden dzień mównicą dla rasistowskich internautów siejących nienawiść. Przyznaję się. Zaskoczyła mnie siła wrogości i dotknęła.


 


Część komentarzy, obrażających innych ludzi usunęłam. Te, które pozostawiłam, są świadectwem braku akceptacji dla kogoś, kto jest "inny", małej wiedzy na temat Izraela i Żydów, antysemityzmu, braku tolerancji wobec "pozaplemiennych" związków innych ludzi" – zarówno ze strony katolickich czytelników jak i żydowskich - nieumiejętności czytania tekstów oraz ludzkiej życzliwości i rozsądku.


 


Był taki moment, kiedy czytając komentarze pomyślałam, że skoro są one głosem mojego forum czytelniczego, to nie chcę dla niego pisać i tracić swój czas.


Na szczęście świat nie składa się tylko z tych, dla których satysfakcja z życia polega na anonimowej możliwość wyplucia jadu w internecie. Dla nich piszę.


 

Jak to jest być Żydem nie przestając być Polakiem

Z listu mojego przyjaciela Karola-Yarona 


 


"Kiedy byłem młodzieńcem musiałem wybierać między byciem Żydem a Polakiem. Takim  był zeitgeist tamtego okresu przed 57 rokiem. A właściwie nie miałem wyboru, bo rodzice wyjeżdżali i jako niepełnoletni musiałem, chociaż nie chciałem, wyemigrować.


Stawając się subiektywnie, tzn. świadomie,  Żydem - Izraelczykiem (obiektywnie urodziłem się  do mego żydowskiego losu od samego początku, podczas wojny na Syberii) byłem już na całe życie zaformatowanym kulturowo na Polaka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jeśli nie chcę się wyrzekać samego siebie, to  ta   kwestia już jest zamknięta, czyli umarł w butach. W Izraelu do samej śmierci będę uważany kulturowo za Polaka.  Prawdziwy galimatias, prawda?


Ale wcale nie taki straszny, jeśli się popatrzyć na ten problem z punktu widzenia uniwersalnego: osobistej tożsamości. Człowiek może mieć kilka tożsamości kulturowych, jeśli jest otwarty na świat, jeśli nie zasklepia się w sobie albo w jeszcze gorszym przypadku, odrzuca poprzednie swoje źródła kulturalne, z których czerpał  i naśladuje mechanicznie i powierzchownie kulturę, w której się znalazł.  Tak bywa często wśród emigrantów.


 


Lecz bywa i przeciwnie. Budując swą nową tożsamość dodaje się ją do tej poprzedniej i tak człowiek staje się jeszcze bogatszym. W moim wypadku, myślę pojęcie "człowiek" jest, zdaje mi się, kluczem do odpowiedzi. Wrastając w hebrajską kulturę nie chciałem w żadnym wypadku zrezygnować, jako człowiek  z moich poprzednich źródeł i tak się stało, że stawając się Izraelczykiem,  kontynuowałem bycie Polakiem i nawet trochę - muszę w sekrecie wyznać - Rosjaninem, bo i tej kultury łyknąłem nie mało.


 


Może te moje potrójne kulturowe przywiązania mają wiele luk, ale bez zbytniej pychy  mogę powiedzieć, że  mi dobrze z tym,  bo  moje spojrzenie na świat, jako człowieka,  jest bardziej panoramiczne niż gdybym wybrał obsesyjnie tyko jedną z tożsamości. A tak było w wypadku wielu Izraelczyków, szczególnie ortodoksów".


   


W dzisiejszym, globalistycznym  świecie można żyć równocześnie w kilku kulturach . Współcześnie, bardziej aktualnym jest problem przetrwania samej kultury i myślę, że właśnie wielokulturowość, jako alternatywa dla  fundamentalistycznego zasklepienia z jednej strony i dla komercyjnego niby-otwarcia światowej junk-subkultury jest prawdziwie żywotnym wyzwaniem. 


Karol - "Wielożsamowic"



 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top