Rzeczywistość upozorowana

Monday, May 31, 2010

Dzisiaj miałam w końcu pójść do "Studia Gali" – podnosić ciężarki i trenować "brzuszki". Nie poszłam. Przez kilka porannych godzin nie mogłam się oderwać do wiadomości w telewizji. Gdyby nie suczka Luna, która od dłuższego czasu drapaniem drzwi domagała się wyjścia na spacer pewnie nadal tkwiłabym przed telewizorem, albo ekranem komputera.


 


W Ramat Ganie, na zewnątrz nic się nie zmieniło. Zwykły, słoneczny dzień. Matki bawią się z dziećmi na placu zabaw, ogrodnik równo przycina trawę, dwóch panów rozmawia o zbliżającym się Mundialu.


Jakiś przechodzień tłumaczy komuś przez telefon, że "oni (działacze pokojowi na statku) czekali na żołnierzy uzbrojeni w noże, jednemu z nich wyrwali broń i zaczęli strzelać…, więc nasz wojsko też strzelało…"


 


Kilka lat temu, kiedy mój syn, obywatel Polski o statusie "stałego mieszkańca Izraela", nieposiadający wtedy – jako syn gojki – prawa do obywatelstwa izraelskiego, dostał obowiązkowe powołanie do wojska, cała rodzina zastanawiała się nad wyborem jednostki. Zdecydowaliśmy, że najlepsza będzie Marynarka Wojenna. Jak do tej pory było tam najbezpieczniej i w moim przekonaniu - najmoralniej. Poza tym Mashi zawsze lubił morze i nawet trenował pływanie.


 


 31.5.2010. Izraelski okręt wojnny tuż przed wypłynięciem w morze


 

Dzisiaj, kiedy patrzyłam na zamazane sylwetki żołnierzy na statku bojowym wyruszającym naprzeciw konwojowi 6 statków z działaczami pokojowymi na pokładzie, nie mogłam uwolnić się od myśli, że mój syn mógł być jednym z nich. Może byłby ranny? A może byłby tym, który na rozkaz zabił? Jak wtedy bym się czuła - ja, gojka, przez przypadek wyrzucona na ląd Ziemi Świętej? Przecież miało mnie tu nie być. Mojego syna też nie. Nigdy nie chciałam wyemigrować z Polski, ale też nikt mnie z niej nie wyrzucił, jak zdarzyło się to moim znajomym Żydom. Nie mogę powiedzieć, że moja decyzja o zamieszkaniu w Izraelu była to do końca świadoma i przemyślana. Ot, zdarzyła mi się. Dostałam ją w podarunku z mężem Izraelczykiem.


 


Przed ślubem dwukrotnie przyjeżdżałam do Izraela na jakiś czas. Za każdym razem wyjeżdżałam z przekonaniem, że nie mogłabym mieszkać w kraju, w którym sprawdza się torebki przy wejściu do centrum handlowego a autobusy pełne są uzbrojonych żołnierzy.


Ten ostatni raz był szczególnie dramatyczny. Amerykanie wkroczyli wtedy do Iraku, a arabskie rakiety spadały na Izrael. Jedna z nich zniszczyła dom, w którym urodził się mój mąż, na ulicy Asaf, w Ramat Ganie.


Nie chciałam się okazać tchórzem, więc zamiast wyjechać razem z innymi turystami przed wojenną zawieruchą zostałam.


- "Nic nie będzie. Oni tylko nas tak straszą" – przekonywał mnie mój przyszły mąż. A ja mu wierzyłam.


Kiedy zawyły syreny i zaczęły spadać bomby, sierdziłam sama w pustym mieszkaniu (Eyal został z dnia na dzień powołany do wojska i nie mógł nie pójść), w pustym budynku (większość mieszkańców najbardziej zagrożonego Gusz Danu wyjechała z miasta), z maską gazową na twarzy. Modląc się i płacząc obiecałam sobie, że kiedy się to wszystko skończy wyjadę. Nie będę mieszkała w szalonym Izraelu, w którym wojny zdarzają się regularnie i mówi się o nich jak o prognozie pogody na najbliższe lato. Mój mąż, jeśli chce, niech zamieszka ze mną w Polsce…


Tak miało być. Życie było jednak silniejsze ode mnie.


 


Kilkakrotnie podczas moich 20 lat w Izraelu zastanawiałam się czy nie uciec. Najgorzej było chyba wtedy, kiedy terroryści za obiekt ataku wybrali izraelskie autobusy. Ja jeździłam nimi codziennie do pracy. Wsiadając robiłam rachunek sumienia i żałowałam za grzechy, wychodząc zaś dziękowałam za życie.


- Dlaczego nie wyjeżdżacie z Izraela? - dopytywała się moja rodzina. -  Przecież tam jest wojna – dodawali rozsądnie, a ja, mój mąż i moje dzieci przyznawaliśmy im rację. Mimo to pozostaliśmy. Dlaczego? Nie z wielkiego patriotyzmu – przynajmniej nie ja - tylko z przyzwyczajenia, z poczucia solidarności i banalnych faktów - nasze życie: dom, praca, szkoła, ulubiona restauracja, drzewo, pod którym lubię siadać i moim przyjaciele byli w Izraelu. Jak mogliśmy ich zostawić? Poza tym byliśmy optymistami. Wierzylimy w pokój, w zmianę na lepsze, w rozsądek i nawet był taki czas, kadencji Icchaka Rabina, kiedy zaczęliśmy wierzyć politykom…


 


Codziennie żyję iluzją uporządkowanej rzeczywistości. Posyłam dzieci do szkoły, chodzę do restauracji, spaceruję z psem, czytam książki i piszę blogi o błahostkach. Wczoraj wieczorem wzruszyłam się w teatrze przemijaniem i artystyczną śmiercią. Dzisiaj rano śmierć niewinnych ludzi stała się rzeczywistością kraju, w którym żyję, mimo, że oglądnęłam ją w telewizji.


Czy ja jestem za nią odpowiedzialna? Czy nadal mogę mieć nadzieję na pokój, kiedy w odpowiedzi na apel, Hanin Zoabi (przebywającej na statku członkini parlamentu izraelskiego): "Żołnierze Marynarki Wojennej Izraela. Mamy zabitych i rannych w stanie krytycznym. Nie strzelajcie do nas. Pomóżcie nam. Jesteśmy cywilami" – armia kraju, którym mieszkam kontynuowała atak?


 


Co mam zrobić? Jak zaprotestować?  Jak zmienić rzeczywistość, w której przyszło mi żyć, bym ja i moje dzieci nie musiały czuć się zawstydzone tym, że są Izraelczykami?


Czy można przerwać błędne koło nienawiści i przemocy? Opamiętać się zanim będzie za późno? Czuję się bezsilna, ale czy naprawdę taka jestem?


 

 

Izrael. 31.5.20010. Prowokacja?

Zastępca Ministra Spraw Zagranicznych Izraela, Dani Ayalon, we wstępnym oświadczeniu dla prasy stwierdził: "W ręku działaczy pokojowych na statku była broń. Byli oni ściśle powiązani z organizacjami terrorystycznymi: "El Kaida" i Hamas". Działacze z góry przygotowani byli na atak izraelskich sił zbrojnych. Po próbie bezagresywnego rozwiązania konfiktu - bezskutecznego, kilkakrotnego nawoływania do opuszczenia Morskiej Strefy Granicznej Izraela, CaHaL musiał użyć siły. To była prowokacja".


 


Liczba zabitych – wg Izraela wynosi 15 osób, ok.50 jest rannych, w tym 4 żołnierzy izraelskich – 1 ciężko.


Izrael.31.5.2010.Morze krwi

Obudził mnie warkot helikopterów przelatujących nad moim domem. "Coś się stało" – pomyślałam i nie zdążyłam jeszcze włączyć telewizora, kiedy zadzwonił mój przyjaciel, Dani.


- "Zaatakowali o 5 rano. Są zabici i ranni. Cały świat potępia Izrael. Włącz telewizor".



Od półtorej godziny skaczę od programu do programu. Na wszystkich izraelskich stacjach telewizyjnych specjalne wydania wiadomości i powtarzające się zdjęcia statku, rannych działaczy i komandosów przekazane przez zagraniczne telewizje. Media izraelskie obowiązuje cenzura.



Wg izraelskich najnowszych danych zginęło 14-16 osób i 50 jest rannych. Zagraniczne agencje prasowe twierdzą, że jest przynajmniej 20 zabitych.


 


W tej chwili konwój statków pod turecką banderą, z działaczami pokojowymi na pokładzie płynie do portu w Aszdodzie. Na lądzie czekają ambulanse, helikoptery i policja.



1.5 km od mnie, w szpitalu w Tel Haszomer opatruje się 14 rannych. Są też poszkodowani w szpitalu w Rambam w Hajfie.


Wojskowe dowództwo informuje nieoficjalnie o 6 rannych żołnierzach, w tym 1 z broni palnej.



"To zbrodnia" – twierdzą Turcy. Zwołany pośpiesznie rząd zastanawia się nad przyszłością stosunków izraelsko-tureckich. Nie brak pesymistycznych głosów, które twierdzą, że po 61 latach dojdzie do ich zerwania.


 


"Nie mieliśmy wyboru" – w wywiadzie dla 1 programu telewizji twierdzi znany polityk izraelski Izrael Hason, działacz partii "Kadima" – "statek został opanowany przez Hamas". "Zostalimy zaatakowani. Napastnicy użyli noży, żelaznych drągów, byli agresywni i dobrze przygotowani na atak naszych żołnierzy" - tłumaczą izraelscy reporterzy.



Przewodniczący Hamasu w Strefie Gazy ogłosił "Jom Zaam" – "Dzień Gniewu" nawołując do wystąpień antyizraelskich, strajku powszechnego od jutra i osądzenia winnych przed Trybunałem Zbrodniarzy Wojennych w Hadze.  


Policja i wojsko w całym Izraelu stoją w gotowości bojowej.


 W oczekiwaniu na przypływ aresztowanych i zamieszki wzmocniono straże więzienne w całym kraju.


 


W Internecie wrzawa. Wiadomości z wojskowej akcji na morzu komentowane są przez setki internautów.


"Barwo CaHaL (Siły Obronne Izraela) ", "W państwie islamskim zatopiliby wszystkie statki", "Państwo rządzone przez idiotów", "Wstyd i tragedia dla Izraela", "Zniszczyli Izrael w oczach świata".



Sfilmowana "na żywo" próba opanowania statku przez wojsko izraelskie, zakłócenia wynikają z cenzury.



http://www.ynet.co.il/articles/0,7340,L-3896543,00.html



 

"All you need is LOVE"

Saturday, May 22, 2010
http://www.youtube.com/watch?v=7JHAXqwRGoI

 

W tym clipie (2.27-2.29) śpiewa Wasz znajomy z mojego blogu, Dani (post: "Smutne myśli Żyda z Izraela w Dniu Niepodległości") – zwany też  Gajem. Co prawda jest tu niewysokim chłopakiem w dżinsach, ok. 13 letnim, ale to tylko dlatego, że widzicie go zmienionego przez modyfikację genetyczną jego syna. Uwierzcie mi. To ta sama inteligencja, wyjątkowość i to "coś" nie do podrobienia.

 


Posłuchajcie, z jakim przejęciem puka on do drzwi nieba:


http://www.youtube.com/watch?v=3TchmbaGXuw

 

Miłego dnia!!!


 

Las Vegas, czyli randka z upiorem

Wednesday, May 19, 2010
Nie mogę podać dokładniej daty, ani godziny, kiedy TO się stało. Nie pamiętam nawet czy za oknami była wiosna czy może zima? Chyba mieszkałam wtedy w Gdańsku, ale mogło to być również w Warszawie albo na Śląsku, w Rybniku.

Dzisiaj próbując odtworzyć sobie tamte lata dochodzę o wniosku, że był to rok 1988, śpiewali Michael Crawford i Sarah Brighttman, ale pewności nie mam. Miejsce i czas zatarły się w moich wspomnieniach. Nie były istotne. Ważna była ona: melodia, która mnie opętała, wzruszyła do łez i pozostała w głowie na całe lata. Posłuchajcie:


 

http://www.youtube.com/watch?v=oZDcSrODALQ&feature=related


 


 



Schody Paryskiej Opery



 



Sala lustrzana w "Le Palais Garnier"


 


Tamtego dnia przyrzekłam sobie, że stanę kiedyś w lustrzanej sali Opery Paryskiej "Le Palais Garnier" (będąc w Paryżu koniecznie zajrzyjcie do niej – jest przepiękna!), w podziemiach, której mieszka upiorny "geniusz muzyki" i usłyszę go śpiewającego w duecie z Christine. Najlepiej, oczywiście, u niego w domu, w Paryżu, w najpiękniejszym budynku świata w "stylu Napoleona III", jak określił to sam architekt opery – Charles Garnier, albo też w "Her Majesty's Theatre" w Londynie, gdzie "Phantom of the Opera" ("Upiór z opery"), najbardziej dochodowy musical w historii został stworzony, w 1986 roku, przez Andrew Lloyd Webbera (muzyka), Charlesa Harta i Richarda Stilgoe (libretto) i miał swoją światową premierę.


Nie pogardziłabym też Broadwayem, gdzie jest najdłużej granym (od 1988 r. do dzisiaj) spektaklem albo też "1 Show In Vegas" - "najlepszym przedstawieniem w Vegas" – jak reklamuje się go w światowej stolicy hazardu i rozrywki.


 




Logo "Upiora z Opery"


 


Los - nie będę się wypierać - z moją aktywną pomocą, doprowadził do romantycznego spotkania światowej sławy upiora z pewną nieznaną Gojką z Izraela, w specjalnie dla tego celu wybudowanym teatrze za 40 mln $, w mieście położonym w samym środku pustyni, w kraju wierzącym w "Positive Thinking" (myślenie pozytywne) i wszechobowiązującą, najważniejszą zasadę wszechświata opartą na "Prawie Przyciągania" do siebie rzeczy, o których myślimy, zgodnie z przykazaniami zawartymi w nowej Biblii współczesności "The Secret" napisanej przez guru Rhondę Byrne…


 


Od kilku lat mój mąż namawiał mnie na zwiedzanie USA, a ja skutecznie przekonywałam go, że od Nowego Yorku wolę Gdańsk mojej młodości, a zamiast Los Angeles czy San Francisco z chęcią pośpiewałabym przy ognisku, w ogrodzie najstarszego brata. Jeśli już mam jechać na wakacje poza moją ojczyzną to zdecydowanie wolę Europę.


Kompromisowo, więc przez lata jeździliśmy do mojej wytęsknionej Polski i dodatkowo gdzieś do Francji, Szwajcarii czy Włoch.


 




San Francisko zadziwia swobodną atmosferą i otwartym
na nowe idee ludźmi


 


Nie zrozumcie mnie źle. Nie twierdziłam, że Ameryka nie jest interesującym miejscem do zwiedzania, czy nie chciałabym jej zobaczyć, ale wydawało mi się, że zbyt dobrze znam ją z filmów, gazet, programów rozrywkowych czy piosenek. Czułam coś w rodzaju przesytu jej powierzchownym optymizmem i landrynkowatymi kolorami. Ja ze swoją smutną twarzą, zakompleksiona, skłonna do wynajdywania problemów, komplikowania życia i brania wszystkiego zbyt poważnie, nie widziałam siebie wśród beztroskiego, wiecznie uśmiechniętego, konsumpcyjnego społeczeństwa zza oceanu…Nigdy też nie byłam za amerykanizacją życia kojarzącą mi się z uproszczeniem, kiczem, ugrzecznimy rozmowami o niczym, kultem pieniędzy, koniecznością rywalizacji, fałszywą estetyką opartą na silikonie i przemocą. Zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko, co piszę, świadczy o moim uprzedzeniu, oznacza fałszywe półprawdy czy czarno-białe szablony myślowe, bo Ameryka to ogromny kraj z milionami mieszkańców o różnych poglądach i życiowych wartościach.


Niestety, miałam właśnie takie asocjacje, (choć nie wolna byłam, na szczęście, od pozytywnych myśli) przed wyjazdem do USA.


Domyślacie się, że nawet krótki, 3 tygodniowy pobyt, pomógł mi pozytywnie przebudować myślenie o Amerykanach i Ameryce, aczkolwiek (to moje ulubione słowo) nie brakło mi również potwierdzenia niektórych moich wcześniejszych, mniej pochlebnych opinii.



 



Zion Park


 




Bryce Park


 


Kiedy mąż stwierdził, że w planie zwiedzania, w którym był tylko przylot z San Francisco do Las Vegas, wypożyczenie samochodu na lotnisku i natychmiastowa ucieczka z miasta-grzechu do Wielkiego Kanionu, a potem do Zaion Park i Bryce Park (gorąco polecam, przepiękne widoki i bardzo przyjemne wędrówki), nie mogę pominąć Las Vegas, najpierw oburzyłam się. Dla mnie kwintesencją kiczu i negatywów było właśnie to miasto-imitacja, stolica hazardu, prostytucji, małżeństw zawieranych po pijanemu i mafii. A że z ruletę oglądnęłam już w Monaco, w Monte Carlo nie widziałam potrzeby potwierdzenia przeżytego już doświadczenia. Dopiero potem przypomniałam sobie o spektaklu określanym przez recenzentów, jako "większym niż samo życie" i o upiorze, którym fascynuję się od lat a którego mogę poznać właśnie tam. Moją decyzję przypieczętowała notatka z "Chicago Tribune": "There's no longer any reason to see this show, anywhere else" – "Nie ma więcej żadnego powodu zobaczyć to przedstawienie gdzie kolwiek indziej". Nie tylko, że nagle BARDZO chciałam pojechać do USA, to oświadczyłam mężowi, że KONIECZNIE musieliśmy być w Las Vegas. Eyal popatrzył na mnie tym swoim wyrozumiałym dla zmienności płci pięknej, tudzież Polek, spojrzeniem i … nic nie powiedział, bo z zasady nie lubi zbyt wiele mówić i dla świętego spokoju daje się wypowiedzieć swojej połowicy a poza tym nie chcąc tracić czasu usiadł do komputera i zamówił nam z prawdziwą satysfakcją, za śmiesznie małe pieniądze (128$) – jak na 5* luksusowy hotel należący do Donalda Trumpa – królewską suitę z widokiem na Strip na 64 piętrze (hotelowa łazienka z wmontowaną w lustro plazmą jest prawie tak wielka jak całe nasze mieszkanie), bez kasyna, co wydawało nam się najmniejszym grzechem zważając, na świętokradztwo, jakiego dopuszczaliśmy się zabierając ze sobą 6-letnią Metukę do miasta rozpusty.


 




Vegas nie śpi nocą


 


W pierwszych sekundach na lotnisku w Las Vegas wiedziałam, że jestem w niezwykłym miejscu, w którym czekają mnie niesamowite przeżycia urągające wszystkiemu temu, co dotąd widziałam.


Nie mogę przysiąc, że mój opis w 100% odpowiada prawdzie. Często widzę to, co chcę widzieć lub z takiej perspektywy, że naruszam proporcje rzeczy i zjawisk. Podam Wam przykład.


Kiedy byłam w ciąży z Metuką nagle w Izraelu WSZYSTKIE kobiety nie tylko spodziewały się dziecka, ale i uśmiechały się do mnie porozumiewawczo. Nie miałam wtedy wątpliwości, że w zawiązał się jakiś tajemny spisek ciężarnych kobiet a ja jestem jego częścią, choć nie miałam pojęcia, co on oznacza. Dziwiłam się tylko nienaturalnej obfitości oczekujących na przyjście na świat noworodków.


Potem sytuacja powtórzyła się, kiedy nastąpiła w Izraelu plaga niepłodności, zniknęły nagle kobiety w ciąży a wszystkie miasta i każde miejsce, do którego pojechałam zaroiło się od dzieci w wieku Metuki, które od jakiegoś roku dziwnym trafem nie chodzą już po chodnikach a zamiast biegają psy takie jak moja suczka - Luna…


 




"Slot machines" - jeden z symboli Las Vegas


 


Nie wiem, kto podmienił tamtego lata zwykłych, przeciętnych pasażerów samolotu, którym przyleciałam i następnych lądujących po nim. Na płytę lotniska w Las Vegas wychodzili, bowiem TYLKO I WYŁĄCZNIE, młodzi i bardzo atrakcyjni ludzie, o sprężystych, seksownych ciałach, pięknych twarzach, idealnie dobranych fryzurach i w najmodniejszych ciuchach… Roześmiani, swobodni, pewni siebie… Istne anioły.


Samo lotnisko przypominało nocny klub. Drżało od wesołej muzyki, intrygowało kolorami i intensywnością świateł, pobudzało zmysły reklamami zamieszczonymi na olbrzymich ekranach telewizyjnych i przede wszystkim zachęcało do kuszenia losu automatami do gier hazardowych ustawionych na puchowych, czerwonych dywanach. W zasadzie nie trzeba było wychodzić z lotniska by wygrać miliony lub je stracić (o ile się jej miało).


 


Jadąc przez miasto do hotelu zastanawiałam się, czym zaskoczy mnie ten kurort milionerów, gwiazd Hollywoodu, mafionerów, legalnego hazardu, szybkich ślubów 24 godziny na dobę, publicznego picia alkoholu i największych sław estrady?


Przez szybę amerykańskiego jeepa zaintrygowana oglądałam zmieniające się ruchome pocztówki, które wywoływały we mnie nieodpartą potrzebę śmiechu. Miałam przed sobą w ekstrawaganckiej bliskości Wieżę Eiffel, Statuę Wolności i średniowieczny zamek "Excalibur"; rzymski, antyczny pałac "Caesar's Pallas" i piramidy egipskie; i weneckie kanały z pałacem...


 


Zwariowane miasto, szaleni ludzie o dziecięcej fantazji i perfekcji zawodowych mistrzów …


 




"Bellagio"


 


W tym mieście, nazywanym w latach 50-tych "Miss Mushroom Cloud" – "Pani Grzybowa Chmura" – tysiące turystów przyjeżdżało kiedyś by pooglądać atomowe grzyby fundowane za darmo przez własną armię, robiącą doświadczenia atomowe i nadal tutaj przyjeżdża by na pustyni zażyć kąpieli morskiej, być świadkiem rozgrywającej się na wodzie bitwy okrętów pirackich, odpocząć na tropikalnej wyspie tuż przy w Shark Reef ( "Rafie rekinów") w resorcie Mandalay Bay, gdzie podziwiać można najrzadsze w świecie okazy stworzeń morskich i popłakać się ze wzruszenia oglądając przed eleganckim hotelem "Bellagio" 8.5 hektarowe jezioro z fontanną za 40ml.$, unoszącą, dzięki 1214 urządzeniom, wodę na wysokość 460m, w perfekcyjnie dopracowanym choreograficznie spektaklu wody, światła i muzyki.


 



LAS VEGAS, NV-12/31/99:Bellagio w/Fountains.

Hotel "Bellagio" i niezapomnany spektakl wody, świata i muzyki


 


Trudno uwierzyć w doskonałość imitacji, monstrualną kiczowatość, przesadny luksus, niezwykłość i ambicje bycia "The Best" – najlepszym – nawet, jeśli buduje się tylko replikę czegoś, co już istnieje… Biorąc pod uwagę darmowe drinki ofiarowywane w niektórych kasynach, bardzo tanie superluksusowe, ciągnące się kilometrami hotele (w Internecie można znaleźć pokoje w 5* "Bellagio" za 45$ lub w "The Wynne" za 75$ - nie wliczając w to obowiązujący – 9% podatek), niezliczone atrakcje w tym np. największe w świecie ekrany telewizyjne z spektakularnymi programami wizualnymi (Fremont); najbardziej rentowne w świecie centrum handlowe – "The Forum Shops", które po liftingu za 330 mln.$ zarobiło w 2009 roku bilion dolarów; średniowieczną, edwardiańską wioskę ze sklepami, "Stratospherę" – najwyższy budynek w Vegas dający możliwość przejażdżki kolejką i zawiśnięcia w powietrzu na wysokości ok. 300 m nad ziemią mając pod sobą tylko rozgrzane powietrze lub skoczenia w dół z 108 piętra o ile np. przegrało się znaczną sumę w tutejszym podniebnym kasynie…


 


 


W Vegas nikt nie zastanawia się na poważnie nad życiem. Przyjeżdża się tutaj by się bawić, kochać, uczestniczyć w najbardziej wymyślnych rozrywkach na światowym poziomie i wydawać pieniądze…, morze pieniędzy śmiejąc się przy tym beztrosko po znieczuleniu kilkoma drinkach, którymi można się uraczyć na każdym rogu każdej ulicy!


 




"The Venetian Hotel". Tutaj codziennie wieczorem słychać
śpiewającego upiora i jego ukochaną Christine


 


"Fantom of The Opera" w Las Vegas podobny jest do miasta, w którym jest wystawiany. Jeśli myślicie, że widzieliście już coś podobnego – mylicie się. Ten spektakl ma zapisany w programie oszołomienie, fantazję, anielskie głosy, niezwykłość, niespodzianki z dreszczykiem emocji i przedstawienie jedyne w swoim rodzaju, którego nie można zapomnieć do końca życia.


Co prawda niepisane prawo mówi: "Co stało się w Vegas pozostanie w Vegas" ja jednak uchylę Wam rąbka tajemnicy i opowiem Wam o niezapomnianej randce z upiorem.


 


Zaczęła się ona w kolejce do "Tix4Tonight". Była 9: 45 rano. Za 15 minut otwarte miało zostać centrum sprzedaży zniżkowych biletów (ok. 50% taniej) na atrakcje, przedstawienia i restauracje. Przed mną stało jakieś 30 osób. Z każdą minutą kolejka powiększała się. Miłe panie rozdawały słoneczne parasolki dające cel, z olbrzymich ekranów na ulicach śpiewali popularni piosenkarze i uśmiechały się do nas z niekończących się reklam supermodelki.


Mogłam kupić kupon V.I.P do okienka kasowego. Obeszłabym się wtedy bez kolejki i zamiast 20 minut stałabym dwie minuty. Nie chciałam jednak. Popijając zimny, tropikalny sok przybrany tradycyjną parasolką i pomarańczą, zaciekawiona słuchałam głośnych zwierzeń współtowarzyszy stania o minionej, gorącej nocy w Vegas i szkoda mi było zrezygnować zbyt szybko z przyjemności lustrowania kolorowych przechodniów i zgadywania czy właśnie wstali czy może idą po męczącej nocy w kasynach spać do jednego z tutejszych hoteli.


 


Miejsce w teatralnej sali wybrałam, dzięki forum w tripadvisor.com, w środku parteru, z prawej strony tak, aby największą atrakcję musicalu, przedstawienie samo w sobie, tonowy chandelier, żyrandol z kryształu, mieć blisko przed sobą (nie trzeba wtedy ciągle obracać się do tyłu, jak wtedy, kiedy siedzi się w początkowych rzędach. Można też usiąść pod żyrandolem, jeśli jest się zwolennikiem horrorów). Nie był to najdroższy bilet, ale też nie najtańszy (oficjalne ceny zaczynają się od 78.50$). Wszystkie zresztą miejsca są wyśmienite i na pewno warte swej ceny.



 



Vegas. Teatr wybudowany  dla jednego przedstawienia





Paryż. Autentyczny przepych i elegancja nie do podrobienia



Wieczorem, ubrana w wieczorową sukienkę kupioną okazyjnie w miejscowym "Las Vegas Premium Outlets" (markowe ubrania w dużym wyborze za 50, 70 i więcej procent wartości), w wysokich "szpilkach", po kieliszku czerwonego wina w "weneckiej" restauracji nad wodą należącej do hotelu "The Venetian" pożegnałam się z mężem, który "wspaniałomyślnie" zaopiekował się tego wieczoru naszą córeczką pływając z nią, pod moją nieobecność, w hotelowym basenie razem z pięknymi kobietami o wydatnych (w większości silikonowych) piersiach i kusym bikini…


Ja tymczasem przechodziłam kilometry sal hazardowych by dotrzeć w końcu do teatru Phantoma.


 




Wejście do teatru w Vegas



Kiedy usiadłam w czerwonym, pluszowym fotelu nie mogłam się nadziwić wrażeniu bycia w Paryskiej Operze: te same złoto-czerwone loże, kryształowy żyrandol, choć o 5 ton lżejszy od oryginału i nawet dobrze "zakonserwowane" damy z innej epoki jak w moich wyobrażeniach o operze sprzed wieków… Te współczesne panie, wchodzące w towarzystwie eleganckich i mniej eleganckich panów (publiczność jest w wieczorowych kreacjach, ale i w sportowych butach, flanelowych koszulach i jeansach) bardzo mnie intrygowały. Część z nich obwieszona była diamentami, które nawet w przyćmionej sali teatralnej świeciły prawdziwym blaskiem "najlepszych przyjaciół kobiet", część zachwycała mnie najnowszymi kreacjami Diora i Chanel, część pobudzała zmysły lubieżną nagością ledwo przykrytą skąpym odzieniem a jeszcze inna budziła sympatię skromnością ubioru.


 


Przedstawienie, od pierwszej sceny, pierwszego aktu było niekończącą się wirtuozerią efektów specjalnych: począwszy od autentycznego jeziora z pływającą po nim gondolą, poprzez oświetlenie tysiącem świec, mgłę o maksymalnej widoczności wytwarzanej dzięki specjalnej technologii, popisy sztucznych ogni i pirotechniki; poprzez skrzące się iskry, w magiczny sposób znikający w ułamku sekundy ludzie, dym snujący się z podłogi, lustrzane odbicia – skończywszy na najbardziej spektakularnym efekcie: nagłym, zerwaniu się z wysokości 25 metrów, tonowego, kryształowego żyrandolu, który zatrzymuje się 3metry nad głowami widzów…  


(http://www.youtube.com/watch?v=z0Cc_EJ5U8U&feature=related)


 




Vegas. "The Phantom of the Opera".
Przedstawienie jednego rekwizytu" - żyrandola


 


Dekoracje, rekwizyty i przede wszystkim efekty specjalne są tak intrygująco nowatorskie i doskonałe technicznie, że z łatwością widzowie zapominają o "slot machines" ciężko pracujących w salach obok przenosząc się w świat fantazji. Problem jednak w tym, że  zamiast podziwiać boskie głosy podziwia się spadający żyrandol, a z przeładowania atrakcji trudno jest się skupić na muzyce i sztuce aktorskiej, a spektakl bardziej przypomina plan filmowy czy najlepszy w świecie cyrk niż tradycyjny teatr, ale to przecież Vegas - sztukmistrz bawiący się iluzją, grający zwariowaną uwerturę pozorów, miasto, które nieustannie zadziwia, prowokuje i zmnienia proporcje. Potrafi uwieść każdego, czego najlepszym przykładem jest autorka tegoż postu.


Miała pisać o upiorze, muzyce, wzruszającym spotkaniu z marzeniem... a tymczasem upiór w trakcie pisania najpierw wyblakł, a potem zupełnie gdzieś się rozpłyną w zaułkach Las Vegas...


 


http://www.stratospherehotel.com/thrills/



http://www.tripadvisor.com/Attraction_Review-g187147-d190204-Reviews-Palais_Garnier_Opera_National_de_Paris-Paris_Ile_de_France.html


 

http://www.tix4tonight.com/index.html

 

http://www.premiumoutlets.com/outlets/outlet.asp?id=58


 

http://www.venetian.com/Pages.aspx?id=356


 

http://www.phantomlasvegas.com/


 

Pod dachami Paryża

Tuesday, May 11, 2010

Od kiedy siebie pamiętam zawsze lubiłam wyobrażać sobie, co się dzieje za drzwiami domów, których nie znam. Czy ludzie, których widzę w oknach, w świetle lampy, są szczęśliwi? Czym się zajmują? Co lubią i z jakiego powodu płaczą? Co im się dzisiaj przytrafiło? Jak zareagowaliby na mnie i na historię mojego życia gdybym chciała ją im odpowiedzieć?


 


Jako mała dziewczynka, rosnąc w bardzo religijnej, katolickiej rodzinie, często musiałam chodzić, również w powszednie dni, do kościoła na mszę. Jednego razu siedząc w ławce kościelnej na jakiś roratach miałam doskonały pomysł, który gdybym powiedzmy urodziła się w rodzinie producenta filmowego, (co jest oczywiście nielogiczne, bo jakże bym wtedy mogła siedzieć z samego rana w zimnym kościele w Polsce i wymyślać niestworzone rzeczy?) to dzisiaj byłabym pewnie wyjątkowo zamożną osobą, nie ze względu na rodziców, tylko dzięki własnej ideii. Marzyłam, bowiem o tym, by znalazł się jakiś reżyser, który dla mnie zainstaluje w kilku mieszkaniach, które dotychczas widywałam tylko z zewnątrz, kamery kręcące film z każdej sekundy życia jego mieszkańców (oczywiście dzisiejszy "Wielki brat").


 



Tajemnica dugiej strony okna

 

Ostatnio moje marzenie o podglądaniu - nie bulwersujcie się, myślę, że każdy z nas ma w sobie coś z podglądacza, co tłumaczyłoby chociażby niezwykłą popularność "reality show" - spełniły się w jakiejś mierze. Dzięki nieprzewidywalności i zawisłości losu znalazłam się w Paryżu, wraz z mężem, w mieszkaniu pewnego wydawcy, reżysera, a przede wszystkim bardzo sympatycznego i interesującego człowieka, z którym przed przyjazdem połączyło mnie zaledwie kilka nerwowo wypowiedzianych  przeze mnie zdań (przeważnie ludzie peszą mnie, więc jak już o tym wiecie, rozmawiam z komputerem) i prelekcja filmu Pawła Łozińskiego "Miejsce urodzenia" (patrzcie post: "Paweł Łoziński. Getto bólu. Dylematy"). Poznałam go dzięki książce, którą napisałam - "Białej ciszy".


Brat reżysera, również wydawca (były), znacie go z zamieszczonego u mnie postu jego autorstwa: "Smutne myśli Żyda z Izraela w Dniu Niepodległości", po przeczytaniu mojej książki, napisał do mnie długi list początkując tym naszą przyjaźń. Przypomniał mi w nim spotkanie na polskim Sylwestrze na ul. Montifiori, 18 lat temu; swego brata, który przyjechał z Londynu z Ryszardem Kapuścińskim i którego poznałam w polskiej księgarni w Tel Awiwie i bardzo dobrego kolegę, ba, nawet przyjaciela z przeszłości, który jest również moim, starym przyjacielem (to Karol, "od kawy", "Pory umierać" i "Królowej wschodu", który gościł na blogu "Istambuł"). A nie ostrzegałam, że z tym mieszkaniem w Paryżu to zawiła historia? Teraz jesteście już bardziej wtajemniczeni w życie moje i osób, z którymi jestem związana…


 


Widok z mojego mieszkania


 

Tak więc, pierwszy raz w Paryżu mogłam włożyć klucz, zamiast do hotelowych drzwi pokoju, podobnych do tysiecy innych drzwi na całym świecie, do bramy domu "zwykłych" mieszkańców Dzielnicy Łacińskiej


(tu mieści się Sorbona, a nazwa dzielnicy wzięła się od łaciny będącej w przeszłości językiem, którym powszechnie posługiwało się na uniwersytetach), zwanej także 6th Arrondissement,  i rozkoszować się widokiem z okna "mojego" mieszkania, tak jakby moje życie toczyło się właśnie tu.


 



Rue de Seine, jedna z najstarszych ulic Paryża


 

Z powodu wyjątkowości miejsca, w którym się znajdowałam, trudno mi było zasnąć w nocy. W mojej wyobraźni tłoczyli się sąsiedzi, którzy kiedyś zamieszkiwali Rue de Seine: krwawa królowa Margot, pierwsza żona Henryka IV, która w Noc św. Bartłomieja przygotowała hugenotom rzeź naznaczona tak niespotykanym okrucieństwem, że zdumiała tym samego Iwana Groźnego, znana z rozpustnego życia, jakie opisała w wspomnieniach, miała swój XVII wieczny pałac dokładnie w miejscu, w którym mieszkam, choć wejście do rezydencji znajdowało się pod numerem 6-tym; pod numerem 25 mieszkał D' Artagnan, 3- George Sand, 57 – Baudelaire, 60- Jean-Paul Sartre, Juliette Grecko i Simone de Auvoir, a pod 63 – Adam Mickiewicz pisał "Pana Tadeusza"…


 



Okno z Instytutem Francji w tle

Wraz z dzwonem pobliskiego kościoła budziłam się wcześnie rano. Odsłaniałam żaluzje i moim oczom ukazywało się z jednej strony czochrate drzewo przetykane złotem kopuły Instytutu Francji (Institut de France) – francuskiego towarzystwa naukowego - skwer zakochanych, gdzie na ławkach siadywały obejmujące się pary, a z drugiej XVII wieczne kamienice i ginące gdzieś w odległej perspektywie paryskie dachy.  Z jednego z nich prowadziła nawet droga do nieba. Nie wierzycie? Popatrzcie:

 



Droga do nieba


 


Paryskie okno okolone dzikim winem


 

Radośnie podniecona dniem, który mnie czeka, spacerkiem przyglądając się wystawom galerii na mojej ulicy szłam do miejscowej piekarni – "Paul". Obowiązkowym "Bonjour" witałam miłą dziewczynę sprzedającą bagietki tak dobrze wypieczone, że po gąbczastym, izraelskim pieczywie tarły mi najpierw rozkosznie a potem boleśnie podniebienie; w "fromagerie" (sklepie z serami) ulicę od nas, kupowałam miejscowe, dojrzałe sery o zapachu stu krów na pastwisku i pokaźnego stada kóz i po drodze do domu, na małym targu pomidory, truskawki i maliny, których prawie nigdy nie można kupić w Izraelu, a za którymi przepadam.


 



Domowe śniadanie


 

Z zakupami dumnie kroczyłam po paryskiej ulicy. Gdybym tak jeszcze coś oprócz "dzień dobry", "dziękuję", "dowidzenia" i "Je ne parle pas francais" (nie mówię po francusku) potrafiła powiedzieć po francusku byłabym paryżanką pełną gębą, a tak tylko mogłam robić gębę…


 


Na obiad i kolację chodziliśmy z mężem do poleconych nam przez Ludwika Lewina, w ukrytych w zaułkach oddalonych od zgiełku turystycznego restauracji, w których, zaledwie o kilka centymetrów od naszego malutkiego stolika, sąsiadowali stali bywalcy mówiący w paryskiej odmianie francuskiego.


 


Tylko w jednej, sławnej brasserie, "Bouillon Racine", otwartej w 1906 roku, będącej unikalnym przykładem Art Nouveau i złym przykładem sztuki gastronomicznej, co jest nie lada wyczynem jak na Francję i tak cenioną restaurację, wyłapując rozmowy gości mogliśmy się pomylić, co do miejsca, w którym znajdowaliśmy się. Prawie wszyscy, oprócz kelnerów mówili po angielsku z lepszym lub gorszym akcentem. Pomyśleć tylko, że mogliśmy sobie zaoszczędzić czasu na zamówienie z dużym wyprzedzeniem miejsca i do tej restauracji, by ją obejrzeć, wejść tylko na kawę czy kieliszek wina zamiast na kilkudaniowy, najgorszy podczas naszego pobytu obiad, (ale wy już wiecie, więc...)


 


Za to nie podszywając się fałszywie pod Francuzów dziwnym trafem niemówiących po francusku, dzięki opiniom turystów zamieszczonym w tripadvisor.com spędziliśmy miłe dla naszego podniebienia i duszy chwile w skromniejszych i intymniejszych restauracjach z wyjątkowo smaczną kuchnią, świetną obsługą mówiącą po angielsku i rodzinną atmosferą. Szczególnie polecam: "Le 24" i "Le Relais de l'Isle". W tej ostatniej mieliśmy szczęście doświadczyć wyrafinowanej poezji kuchni w postaci najlepszego, podczas tej podróży, deseru.


 


Wyobraźcie sobie czekoladowe ciasto o niebiańskim smaku, konsystencji delikatnej jak unoszące się piórko na wietrze, wyglądzie, który otwiera wam usta i toczy ślinkę w takiej obfitości, że nie potraficie już jej więcej przełknąć… Dodajcie do tego puchowatą wspaniałość dziewczęcej śmietany zapylonej gorzkim ziarnem kakao… Sos o pulsującej energią witalności w kolorze cienia czerwieni z zanurzonymi w nim jak egzotycznymi wyspami malinami, wiśniami i truskawkami...


 



Ciasto smakowi któremu nie mogłam się oprzeć 


 

Mimo przysięgi abstynencji cukrowej i wierności wszelkim dietom (macie dyspensę, gdyż prawdziwym grzechem - Dani, masz rację - jest nie spróbowanie tej ambrozji bogów) sięgnijcie powoli (rozkoszować się, bowiem będziecie każdą sekundą) po łyżeczkę i z każdym kęsem zapadniecie się coraz głębiej w szczęśliwą błogość sytości, a wraz z ostatnim okruszkiem, którego żal wam włożyć do ust, doświadczcie euforii zakochanych tym pierwszym, inicjującym razem…


 



Place des Vosges


 

Po takiej uczcie zmuszeni byliśmy nasycić czymś duszę. Idealnie nadawały się do tego rzeźby Rodin'a i wizyta w domu przyjaciela-pisarza, Victora Hugo, znanego z zamiłowania do Orientu i nienawiści do kary śmierci (wiele jego prac jest na wystawie "Zbrodnia i kara" – patrz post: "Zbrodnia i kara, gilotyna i Paryż"), położonego przy najelegantszym i jednym z najpiękniejszych placów Paryża: Place des Vosges. Szkoda, że nie zastaliśmy go w domu. Może dałby się namówić na koncert w kościele de la Madeleine? Wysłuchalibyśmy razem mszy żałobnej - Requiem Mozarta i dedykowali ją Fryderykowi Chopinowi i Adamowi Mickiewiczowi, którzy spoczywali w tym kościele. Na koniec, przed rozejściem się do domów, pocieszylibyśmy się Ave Maria Schuberta a następnego dnia odwiedzilibyśmy najpiękniejszy, jak o nim mówią niektórzy, budynek świata, paryską operę, ale o niej, podziemnym jeziorze i upiorze w niej mieszkający napiszę następnym razem.



Czy to kamień? Czy może dziewczyna, która zasnęła na chwilę?


http://www.youtube.com/watch?v=_6Qu15k24SA


http://www.tripadvisor.com


http://www.tripadvisor.com/Restaurant_Review-g187147-d952131-Reviews-Le_24-Paris_Ile_de_France.html


http://www.tripadvisor.com/Restaurant_Review-g187147-d783146-Reviews-Le_relais_de_l_isle-Paris_Ile_de_France.html


http://www.musee-rodin.fr/welcome.htm


http://www.paris.org/Musees/Hugo/


 

 

"Zbrodnia i kara", gilotyna i Paryż

Saturday, May 8, 2010


Colone de Juillet



Stałam kilka dni temu pod 52 metrową Colone de Juillet (Kolumną Lipcową) w Paryżu, kiedy zaczepiła mnie dwójka turystów. Biorąc pod uwagę akcent - Amerykanów. Mieli problem. Od piętnastu minut szukali na Placu Bastylii - Bastylii i nie mogli znaleźć.


Niestety, miałam dla nich przykrą wiadomość. Lud Paryża przez cały rok, począwszy od 14 lipca 1789 roku tak dokładnie burzył znienawidzoną basztę więzienną, symbol despotycznej władzy króla Ludwika XVI i kardynała Richelieu, że do dziś, poza placem, nic z niej nie pozostało. Amerykanie odeszli zawiedzeni. Ja też byłam zawiedziona Bastylią.





Bernard René Jourdan. Sztorm Bastylii



Po pierwsze, dlatego, że kiedy prawie 9, 000 tłum z dzielnicy St-Antoine zaczął szturm na Bastylię, broniło jej zaledwie 32 najemnych Szwajcarów i 82 inwalidów wojennych, których zabito po poddaniu się, mimo zawartego wcześniej porozumienia gwarantującego im życie, a ich głowy nadziano na piki.


Po drugie, zburzono 400 letni zamek dla 4 fałszerzy, hrabiego oskarżonego o kazirodztwo i dwóch szaleńców.


Po trzecie: jeśli już historia nie mogła się obejść bez Rewolucji Francuskiej i zburzenia Bastylii, mogła to zrobić zamiast 14 lipca 10 dni wcześniej, w momencie kiedy z jednego z zakratowanych okien, Donatien-Alphonse-François de Sade, uczestnik najsłynniejszej orgii paryskiej trwającej 120 dni i nocy, odważny myśliciel krytykujący obłudę, pisarz, tropiciel pierwotnych instynktów, człowiek który miał odwagę żyć pełnią życia, bez ograniczeń moralności i konwenansów, opowiadający się za wolnością jednostki krzyczał: "Na pomoc, mordują więźniów Bastylii". Uwolniono by go wtedy razem z innymi i oszczędzono mu 13 ciężkich lat izolacji w szpitalu psychiatrycznym Charenton. (Markiz de Sade spędził 32 lata ze swego 74 letniego życia w więzieniach za propagowanie idei wolności nieograniczonej religią, moralnością czy prawem, w tym aż 10 w Bastylii).


Na Placu de la Concorde (Placu Zgody) zwanym dawniej Placem Rewolucji nie można już dzisiaj spotkać królowej krwawego terroru: gilotyny, która pomogła zejść z tego świata wielu "wrogom rewolucji", a w tym niejakiemu Obywatelowi Kapetowi znanemu też pod nazwiskiem Ludwika XVI (361 głosów było za karą śmierci a 360 przeciw), wdowie Kapet - Marii Antoninie, ojcu rewolucji - Maximillienowi Robespierre oraz jeszcze ok. 40 tyś. ofiar jakobińskiego terroru, nie oszczędzając w tym nawet dobrodusznej, 80-letniej staruszki ściętej za zbrodnię podania wody i chleba żołnierzowi austriackiemu.





Conciergerie. Cela Marii Antoniny



Tuż przed sądem Rewolucyjnego Trybunału większość podejrzanych kierowano do Conciergerie tzw. przedpokoju gilotyny, gdzie po krótkim przewodzie sądowych skazanych, jeszcze tego samego dnia, poddawano egzekucji przez gilotynę. Przez ten przedsionek piekła przeszło w okresie rewolucji 1200 osób wraz z Marią Antoniną, Dantonem i Robespierrem. Do dziś więzienie stoi i otwarte jest dla zwiedzających.


Jeśli chcielibyście zobaczyć w Paryżu na własne oczy gilotynę, mielibyście do niedawna poważny problem, podobny do tego, jaki mieli organizatorzy wystawy "Zbrodnia i kara" w Museum d'Orsay w Paryżu. Większość historycznych szafotów zniszczono bezpowrotnie a te, które jeszcze 33 lata temu były używane, trudno było odnaleźć we Francji.


Wszyscy budowniczy gilotyn już nie żyją a jedyny żyjący nie chce mieć nic z nią wspólnego.


Po długich poszukiwaniach, wojskowy garnizon w Ecouen zgodził się wypożyczyć muzeum gilotynę pod warunkiem, że: "nigdy jej już nie zobaczy z powrotem".





Museum d'Orsay.Gilotyna



Dziś, i przynajmniej aż do 27 czerwca 2010 roku, stoi ona przykryta przeźroczystym, czarnym całunem w sali wystawowej muzeum. Podobno nadal wystarczy nacisnąć mały guzik by jej ostrze płynnie i sprawnie pozbawiło głowy umieszczonej na najtwardszym nawet karku…


Gilotyna (jej nazwa pochodzi od pomysłodawcy Josepha Ignace Guillotina, który miał nieszczęście dosłownie na własnej skórze wypróbować swój wynalazek) – 40 kg nóż – symbol Rewolucji Francuskiej, pomyślana, jako humanitarne urządzenie do ścięcia głów dzięki prawu ciężkości i ukośnemu cięciu była niezawodna w 100% już podczas pierwszej próby. Wraz z jej panowaniem skończyły się czasy, kiedy potrzebne było kilkakrotne cięcie toporem lub szablą by rozdzielić głowę ofiary od tułowia. Była ona tak efektywna i niezawodna, że przywiązani do tradycji i sprawdzonych metod Francuzi (w czasie terroru jakobińskiego zebrała żniwo ok. 40 tyś. głów) mogli być świadkami jej sprawności w publicznej egzekucji w Wersalu w 1939 roku. Finałowe, pożegnalne cięcie gilotyną zaprezentowano wąskiemu gronu osób w 1977 roku.


W 1981 zniesiono we Francji karę śmierci, skazując gilotynę na wieczny odpoczynek, a wraz ze śmiercią, dwa lata temu, ostatniego egzekutora - Marcela Chevalier'a – specjalizującego się w rodzinnej profesji (od 5 pokoleń) ścinania przez gilotynę, zaginął jeden z najbardziej unikalnych zawodów świata.






Goya. Caprichos. "Kiedy rozum śpi budzą się demony"



Obok arystokratycznej gilotyny na wystawie oglądnąć można też prozaiczniejszą odmianę maszyny śmierci: łóżko elektryczne Andy Warhola.


Dla zainteresowanych morderstwami są autentyczne XIX wieczne zdjęcia z miejsca zbrodni, odciski palców zbrodniarzy, odlane z gipsu głowy ściętych przestępców, fotografie kryminalistów, gazety sprzed wieków zamieszczające sensacje kryminalne, prace naukowców próbujących sklasyfikować psychofizyczny typ mordercy, dokumenty policyjne, drzwi celi skazanych na śmierć z podpisami czekających na wyrok przestępców i przede wszystkim, 457 prac: obrazów, rzeźb, rysunków różnych artystów ( m.in. Goya, Géricault, Delacroix, Moreau, Munch, Dix, Picasso, Warhol, Hugo, Jacques Louis David, Paul Cézanne).





Paul Cézanne’s “The Strangled Woman”


 



Jeden z eksponatów wystawy



Eksponaty, wypożyczone specjalnie na wystawę z muzeów na całym świecie oraz z kolekcji prywatnych, ukazujące mroczną stronę człowieka, obfitują w sceny gwałtu, okrucieństwa i przemocy. Zawierają w sobie duży ładunek emocjonalny. Dzięki ich kumulacji i sile artystycznego przekazu wyzwalają silne emocje, które zostają długo w pamięci.


Wystawa jest niezwykle wstrząsająca, interesująca i pobudzająca do myślenia. Zdecydowanie nie nadaje się na miłą przechadzkę do muzeum z dziećmi.





"Śmierć Marata". Jacques Louis David



Informacje praktyczne:


Wystawa "Zbrodnia i kara": od 16.3.2010 do 27.6.2010r


"Musée d'Orsay", 62, rue de Lille
75343 Paris Cedex 07, France
tel. +33 (0)1 40 494814


Otwarte: od 9: 30 do 18 (w czwrtki do 21: 45), codziennie, oprócz poniedziałków.


Cena: wystawa+ muzeum - €9.50


Dojazd:


Metrem: Stacja: " Solférino"


RER: Stacja "Musée d'Orsay"


Autobusy: 24, 63, 68, 69, 73, 83, 84, 94


http://www.musee-orsay.fr/en/home.html


Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top