Niespodzianka

Monday, August 29, 2011
Smażę drobiowe kotlety w kuchni. Moja suczka, już dawno powinna tu być i patrzeć na mnie proszącymi oczyma przekrzywiając zabawnie łepek w jedną stronę. Coś jest nie tak. Luna reaguje przecież nawet na najcichsze otwarcie lodówki, a cóż dopiero na zapach smażonego mięsa. Podchodzę do jej legowiska. Suczka leży osowiała. Nie macha nawet ogonkiem na mój widok. Czyżby była chora? Składając pranie z niepokojem przyglądam się jej. Nie wygląda mi dobrze! Luna nagle wstaje, idzie prosto do wyjściowych drzwi i niecierpliwie je skrobie. Nie jest w stanie poczekać aż dojdziemy do skweru. Ma ostre rozwolnienie i ku mojemu przerażeniu po drodze wymiotuje kilkakrotnie – całym ciałem – tak jak tylko psy to potrafią.

 



Luna

 

Weterynarz – jedyny prywatny lekarz w naszej rodzinie z usług, którego korzystamy - dokładnie przygląda się zdjęciu USG. 

- Widzisz ten ciemny okrąg? Nie porusza się. To pewnie jakiś przedmiot, który zjadła i zalega jej w żołądku powodując zapalenie. To może być nawet coś jeszcze bardziej poważnego... Konieczna jest operacja. Suczka jest odwodniona, wyniki krwi wskazują na infekcję… Nie mamy wyboru. Najpierw podam jej kroplówkę, potem ją uśpię i zobaczymy, co tam się w dzieje u niej w środku.

Jestem przerażona i zaskoczona. Żartobliwy ton głosu lekarza wcale mnie nie uspakaja. Dopiero wczoraj wróciłam z miesięcznych wakacji, a tu od razu taki problem… i ona tak bardzo cierpi…

 

Lekarz goli brzuch Luny. Trzymam nogi suczki i przemawiam do niej łagodnie starając się przekonać, że wszystko będzie z nią w porządku. Suczka drży ze strachu, jęczy jak małe dziecko i patrzy na mnie z zawodem jakbym to ja była winna temu, że leży teraz unieruchomiona na stole z oszalałym ze strachu sercem. Gładząc ją po miękkim futerku próbuję się nie rozpłakać.

Na reszcie usnęła. Wychodzę z sali operacyjnej. Nie chcę widzieć jak się ją kroi. Czekając na nią myślę o tym jak bardzo jestem do niej przywiązana, choć na pozór to ja trzymam ją na smyczy.

 

Po jakimś czasie weterynarz wychodzi z sali operacyjnej ze spuszczoną głową, pocierając ręka o rękę. Nie patrzy mi w oczy.

- I co? To coś bardzo poważnego? Rak?

- Nie. Ciąża. W bardzo wczesnym stadium. Nie ma jeszcze nawet pulsu i to tylko jeden płód, wyrośnie na olbrzyma. Na pewno konieczna będzie cesarka, jeśli oczywiście zdecydujesz się go zatrzymać. Mazal tow!


Samobójstwo doskonałe?

Wednesday, August 17, 2011
Adi Talmor był wybitnym dziennikarzem, znanym, lubianym i poważanym. Jego radiowe audycje od lat cieszyły się niegasnącą popularnością i były wzorem dla wszystkich "radiowców". 

Adi, nie wrócił do Izraela z ostatniej podróży do Szwajcarii. Zanim jednak pojechał do Zurychu i na jego przedmieściach, z pomocą szwajcarskiej firmy "Dignitas" wypił szklankę trucizny, za ok. 10tys. euro, w szczegółach obmyślił swoje samobójstwo.

 



Adi Talmor

 

W dniu śmierci kilka znanych instytucji medialnych w kraju otrzymało koperty zaadresowane charakterystycznym pismem Talmora, w którym dziennikarz zawarł dokładne instrukcje na temat przebiegu jego własnych uroczystości pogrzebowych, wliczając w to takie szczegóły jak: dokładny czas, miejsce pogrzebu, (na ulubionej plaży w Tel Awiwie); wybór: zdjęć do artykułów, ulubionych utworów muzycznych i wiersza Chaima Nachmana Bialika "Po mojej śmierci"; treść komunikatów: radiowych , telewizyjnych, prasowych, a nawet internetowych, których najważniejszym przesłaniem była prośba o "nazywanie rzeczy po imieniu", czyli "samobójstwo" - a nie "zejście ze świata", "rak", a nie "ciężka, nieuleczalna choroba"; poprzez serię sensacyjnych artykułów pokazujących szczegół po szczególe dziennikarza, który dowiadując się o nieuleczalnej chorobie nowotworowej studiuje dokładnie jej objawy, konsultuje się z lekarzami, wypełnia potrzebne do własnej śmierci formularze, dokonuje koniecznych opłat, pisze błyskotliwe teksty o sobie, dokładnie takie, jakie chciałby by o nim czytano, adresuje koperty do przyjaciół i rodziny wkładając w nie pożegnalne listy, załatwia sobie urlop w radiu, kupuje bilet na samolot i w końcu popełnia luksusowe samobójstwo: eleganckie, sterylne i bezkrwawe, wykonane z szwajcarską precyzją.

 

W czasie załatwiania formalności związanych z własną śmiercią, pomiędzy kolejną wizytą u kolejnego specjalisty, potwierdzającego diagnozę niedającej mu szansy na wyzdrowienie, lecz najwyżej podarunek kilku miesięcy życia w bólu - intensywnie pracuje. W swojej radiowej audycji śmieje się na antenie, dowcipkuje, umawia się po pracy z kolegami na piwo. Nikt nie wie, że właśnie reżyseruje swoją najwazniejszą audycję radiową próbującą zwrócić uwagę publiczną na przemilczany w Izraelu problem eutanazji.

 

W skromnej, prywatnej klinice śmierci przyjmują go zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami gotowi na podanie mu trucizny ludzie. Przygotowują mu schludne łóżko, w cichym pokoju, o ścianach pomalowanych jasnymi kolorami….Komisja lekarska wydaje ostateczną zgodę na śmierć, przy której towarzyszy mu trzech świadków…

"Byłem zadowolony prawie z każdej chwili mojego życia"  – pisze w pożegnalnym liście Adi Talmor. - "Szczęście: wypiłem szklankę trucizny i…zasnąłem na wieczność".

 

 

 

Rio de Janeiro. Slumsy w widokiem za milion dolarów

Friday, August 12, 2011
Fawele – niewygodna rzeczywistość


Moje wyrażenia o Brazylii zdominowane były dramatycznymi epizodami z miejskiego życia rodziny mojego męża osiadłej od 4 pokoleń w Rio de Janeiro typu: otwarte przez pomyłkę okno - postój na światłach - nóż przystawiony do szyi kierowcy, oraz realistycznymi scenami z filmów: "Miasto Boga" – Fernanda Meirellesa i Katii Laund oraz "Ostatni przystanek" – Bruno Barreto, opartymi na autentycznych historiach odsłaniających fragmenty brutalnej rzeczywistości życia w brazylijskich slumsach – tzw. fawelach rządzonych przez handlarzy broni i narkotyków. Siła ekspresji filmów i ich realizm był tak przejmujący i zapadający w pamięć, że przez lata potrafił przyćmić wszystkie inne skojarzenia związane z widokami morza, białych plaż, wzgórz gęsto obrośniętych atlantyckim lasem czy nawet sławnego, brazylijskiego karnawału.



"Głowa Cukru"

Informacje wyszperane w Internecie o wskaźniku przestępczości – 33 razy wyższym niż w Londynie, doniesienia o masowych starciach specjalnych oddziałów policji do walki z przestępczością uliczną ("Policia Militar") oraz Policji do Specjalnych Obszarów z oddziałami fawelowych baronów narkotykowych, liczne zabójstwa - w tym dzieci i przypadkowych przechodniów - dodatkowo wzbudziły moją nieufność i obawy.
Tuż przed wylotem do Rio de Janeiro zdjęłam z palca złotą obrączkę, a do kieszeni włożyłam 50$ "wykupnego". W razie nagłego napadu rabunkowego suma ta, choć niewysoka, podobno była wystarczającą, by nie rozłościć napastnika i nie dać się zastrzelić czy zasztyletować. Lecąc do Brazylii bałam się.


W chwilę po tym, kiedy poinformowano podróżnych, że samolot zbliża się do lądowania pod nami pojawiła się zwarta zbudowa miasta. Samolot leciał… i leciał… a domy nie zostawiały poza oceanem wolnego miejsca na lądowanie. Przyzwyczaiłam się, że zwykle dolatując do metropolii po drodze najpierw widzi się wioski, miasteczka przetykane lasami, pola a dopiero potem luźno zabudowane przedmieścia przechodzące w zwarte miasto z lotniskiem na dużej przestrzeni. Rio rozpoczęło się nagle i nie kończyło się.

- Tutaj możesz czuć się zupełnie bezpieczna – zapewniła mnie czekająca na lotnisku krewna – o ile wiesz gdzie się nie chodzi. Poza tym nie ma się, czego obawiać. Na każdym kroku jest policja.

Faktycznie. Jej obecności nie można było przegapić, co już samo w sobie było frustrujące. Na wszystkich wyjątkowo ruchliwych jedniach Rio żółty deseń szpaleru taksówek przetykany był regularnie przez odznaczający się od nich biało-niebieski wzór utworzony z wozów policyjnych. Patrole dobrze uzbrojonych policjantów widać było przy każdym hotelu w mieście, obiekcie turystycznym, tuż przy restauracjach, plażach, supermarketach, bankach, na ulicach. Dwa policyjne samochody częściowo tarasowały nawet wejście do katedry Świętego Sebastiana i miały swoje stanowiska na skrzyżowaniach dróg oraz ruchliwych przejściach dla pieszych i w parkach. Policja nie pokazywała się tylko w 600 fawelach – byłych osiedlach wyzwolonych, pod koniec XIX wieku, niewolników - zamieszkałych obecnie przez biedotę.



Fawela

Z odległości autostrady, osiedla nędzy położone prawie na każdym wzgórzu, wciskające się w doliny, górujące nad bogatymi dzielnicami miasta wyglądały malowniczo i spokojnie. W zapadającym zmroku, ledwo oświetlone pojedynczymi światłami domów, chaotycznie zrośnięte ze sobą, nakładające się warstwowo jedno na drugim małe domostwa z niewielkimi otworami okiennymi przypominały mi średniowieczne miasteczka i obraz Pietera Bruegla "Wieża Babel".  W oczy rzucała się plątanina prowizorycznych balkoników na różnych poziomach i ciemnych dachów z pojemnikami na wodę oraz dziesiątki sznurów z praniem trzepoczącym na wietrze jak żagle okrętów.
Kiedy tydzień później szłam pomiędzy kłębowiskiem domów bez numerów zbudowanych z odpadków: desek, betonu, blachy, kartonów, dykty, bez kanalizacji, bieżącej wody, ale za to częściowo podłączonych do prądu – kradzionego od zamożniejszych sąsiadów z sąsiedniej dzielnicy - i posiadających telewizję – jedyny luksus, na jaki pozwolili sobie niektórzy z biedaków.


Wśród niedokończonych budynków wielkości raczej składzików niż domów mieszkalnych, w powietrzu unosił się zapach zjełczałego tłuszczu. Krzywe, prowizoryczne gruntowe uliczki wydeptane przez ludzi zamieniające się w deszczu w rzekę błota prowadziły w głąb dzielnicy, zaś główna droga - częściowo wybetonowana, służąca mieszkańcom faweli "Babilon" za miejsce spotkań, ściek, śmietnik i dom dla chorych, bezdomnych psów wiodła przez las na jeden z najpiękniejszych punktów widokowych w Rio, naprzeciw legendarnego wierzchołka - "Głowy cukru". Idąc mogłam zorientować się na własne oczy, że domy tutaj były ciasne, ciemne i zatłoczone. Podobno mieszkało w nich ok. 20-30% ludności miasta, a może i więcej. (Fawele zwykle nie są objęte badaniami statystycznymi, a te które są – nie zawsze podają autentyczne liczby. Często nawet samym mieszkańcom dzielnic biedy trudno jest się zorientować do ilości zamieszkujących je ludzi.) Życie tej dzielnicy rozgrywało się głównie na dachach, gdzie było powietrze, światło i doskonały punkt obserwacyjny uniemożliwiający wtargnięcie kogokolwiek bez zgody mieszkańców osiedla i policji, której udało się wejść do "Babilonii" dopiero w ostatnich 2 latach. W innych fawelach policja, wspomagana przez wojsko, wchodzi w obręb slumsów tylko w przypadku "akcji" z bronią w ręku, lekarz czy karetka pogotowia czeka na pacjentów u podnóża góry, na której zbudowana jest fawela i nie naraża się na wejście do środka nawet w przypadku konieczności ratowania ludzkiego życia.


Babilonia


- Magia wielkiego, bogatego miasta codziennie przyciąga biedaków z całej Brazylii - tłumaczył mi przewodnik pochodzący z faweli (bez jego udziału zamiar odwiedzenia faweli jest tylko wyjątkowo niebezpieczny, ale wręcz niemożliwy) - zaś z braku jakiegokolwiek innego wyboru, osiedlają się oni w osiedlach podobnych do tego, w którym się znajdujemy, w nielegalnie budowanych na prędce domach, które często spływają ze wzgórz z pierwszymi, ulewnymi deszczami grzebiąc pod sobą tych, którzy marzyli o zmianie swojego losu. Jedynymi śladami obecności po nich pozostają graffiti – ulubiony rodzaj sztuki biedaków. One to - widniejące prawie na każdym murze w mieście, pałacyku, moście, domach, urzędach, klubach zdają się krzyczeć: "co z tego, że wybudowaliście sobie wygodne, miłe mieszkanka. My zaznaczymy na nich swoją obecność".

 

Za kratkami
Rio de Janeiro położone na wzgórzach nad zatoką Guanabara, otoczone jednym z największych w świecie lasów urbanistycznych olśniewa widokami Atlantyku z rajskimi wysepkami; białymi, czystymi plażami, na których opalają się skąpo ubrane piękności, kolonialnymi budynkami, niezwykle bujną, tropikalną roślinnością. Luksus przeplata się tu z nędzą a wygodne, spokojne życie, którego nieodłączną częścią jest codzienna dawka sportu, wizyta w jednej z licznych restauracji, rejs jachtem i zabawa w eleganckim barze do białego świtu - z mozolną pracą biedaków zatrudniających się, jako uliczni sprzedawcy drobnostek, handlarze narkotyków, sprzątaczki, czyściciele butów, pracownicy fizyczni do wszystkiego czy handlarze starzyzną.
Podział brazylijskiego społeczeństwa wyraźnie zaznaczony jest przez ogrodzenie. Wysoka siatka, druty, żelazne pręty, mur - często podwójny - wskazują na stopień zamożności. Czym bardziej strzeżone są domy, tym bogatsi ludzie w nich mieszkają.


W zamożnych i średnio bogatych dzielnicach, oprócz ogrodzenia nieodzowny jest też strażnik, który: studiuje kamery filmujące budynek mieszkalny i jego otoczenie, 24 godziny na dobę, parkuje samochody na elektronicznie zabezpieczonym przed włamaniami parkingu i otwiera drzwi - tylko i wyłącznie mieszkańcom danego domu i jego gościom. W Brazylii uczciwie pracujący i zarabiający ludzie siedzą za kratkami i są pilnowani przez policję i strażników, a handlarze narkotyków i broni oraz złodzieje swobodnie poruszają się po mieście. Drzwi samochodów tzw. "uczciwych" obywateli automatycznie zamykają się tuż po zajęciu miejsca przez pasażera blokując się od wewnątrz, a mieszkania mają najlepsze antywłamaniowe zabezpieczenia i kraty w oknach. Domy biedoty, choć nędzne mają za to najpiękniejsze widoki na morze, a ich mieszkańcy nie płacą państwu ani miastu żadnych podatków od piękna ziemi, na jakiej mieszkają.
W dzielnicach biedoty nie wywozi się śmieci, nie buduje się szkół (chyba, ze z datków) ani szpitali i przede wszystkim nie daje szansy na życie bez przemocy, narkotyków i nieustannych, krwawych porachunków międzygangowych. 



Widok z Babilonii

Mieszkańcy dobrych dzielnic Rio de Janeiro, szczególnie z tzw. południowego rejonu, do którego zalicza się: m.in. Sao Conrado, Leblon, Ipanema, Arpoador, Copocabana, Leme, Flamengo, Botafogo, Urca, Laranjeiras, Lagoa nie oddalają się poza obręb kokonu bezpieczeństwa swoich drogich, uporządkowanych i w miarę bezpiecznych dzielnic. Często przemieszczają się z miejsca na miejsce z własnym szoferem albo taksówkami, których jest niezliczona ilość w Rio; opłacają służbę zaufanych kucharek i sprzątaczek, zwykle pracujących u tej samej rodziny z pokolenia na pokolenie i wysyłają swoje dzieci do drogich, prywatnych szkół wykupując im kursy języka angielskiego w wakacyjnych szkołach językowych w Anglii czy w U.S.A.

"Cariocas" - urodzeni w Rio - przyzwyczajeni są do aktywnego sposobu spędzania czasu wolnego, zwykle w towarzystwie przyjaciół, na wspólnym bieganiu, pływaniu w morzu, marszach w Narodowym Parku Tijuca okalającym Rio, na rowerach, na siłowniach, klubach tanecznych, spacerach nadmorskimi bulwarami z widokiem na pełne morze, nad malowniczą zatoką Batafogo czy nad jeziorem położonym w środku miasta. Uwielbiają gasić pragnienie wodą z kokosów, sokami owocowymi, a na obiad w szerszym gronie umawiają się w "Churrascaria" – restauracji-grillu, gdzie za jednorazową opłatą korzysta się z jedzenia nieograniczonej ilości najlepszych gatunków mięsa, owoców morza, ryb, wymyślnych sałat, gorących dań, nie stroniąc przy tym od rumu czy wódki zmieszanych z lodem i cytryną.

Lobby domów w dobrych dzielnicach przypomina lobby hoteli. Nawet te bardziej skromne są sporej wielkości, przyozdabiają je kwiaty, obrazy i rzeźby oraz są wyposażone w komplet wygodnych i eleganckich mebli. Powszechne są parkiety z dobrych gatunków drzewa, pozłacane windy, bogato obsadzane roślinami ozdobnymi patia, marmurowe schody i parapety, podwójne windy: eleganckie, szerokie, ozdobne - dla gospodarzy i wąskie, ze skromną windą dla służby (według brazylijskiego prawa zabroniona jest dyskryminacja na tle majątkowym czy pozycji społecznej).
Służba w domu, podobnie jak za czasów kolonialnych, o ile nie ubiera się w specjalne uniformy, to obowiązkowo nosi czepek na włosach i stołuje się oddzielnie od swoich pracodawców.




Rio de Janeiro

W Brazylii nie ma jednak jawnego rasizmu i prześladowań na tle religijnym, choć zdarzały się przypadki takie jak ten z jednym z najbardziej prestiżowych klubów w mieście, położonym na własnej wysepce, do którego można się dostać tylko łódką, który przez lata nieoficjalnie nie przyjmował w poczet swoich członków Żydów i rasy innej niż biała.

W Rio de Janeiro nie spotkał mnie żaden nieprzyjemny incydent. Wokół siebie widziałam kobiety noszące drogą biżuterię i rodziny z dziećmi swobodnie przechadzającymi się ulicami miasta. Miałam poczucie bezpieczeństwa, choć zdawałam sobie sprawę, że jest ono ograniczone do wyselekcjonowanego obszaru.
Jedynie na plażach: Copocabany i Ipanemy mogłam być świadkiem równorzędnego spotkania się światów bogactwa i nędzy wspólnie kąpiących się w tym samym Oceanie i mogę przysiąc, ze trudno było odróżnić jednych od drugich.

 

 

Droga do nieba (p)

Wednesday, August 3, 2011

Tekst został opublikowany 24.03.2010


 


Jak codziennie rano od wielu lat, stoję naprzeciwko tych samych metalowych drzwi bez klamki mając poczucie dumy i radosnej satysfakcji, która nie opuszcza mnie od kiedy mogłam zostać członkinią tajemniczego stowarzyszenia użytkowników wind.


Pamietam. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Na reszcie czułam się dorosłą! Zamiast wdrapywać się po schodach czy skrycie wślizgiwać  do dźwigu osobowego, mogłam od tamtej pory swobodnie wejść, nacisnąć guziczek z cyfrą i poszybować w górę.


W pierwszym tygodniu robiłam to kilkanaście razy dziennie, potem mi przeszło... Z pierwotnego zakazu ograniczającego używanie windy pozostał mi rodzaj fascynacji tym kołowrotkiem. Podobnie jak starożytni Grecy w teatrze od czasów Eurypidesa oniemiewali z zachwytu kiedy niespodziewanie przez dach schodził do nich na scenę sam bóg by ingerując w akcję przywrócić ład światu tak i ja nie mogę się nadziwić  mojej prywatnej „Deus ex machina” wiozącej mnie z mieszkania wprost w rozkosz nowego dnia. Co prawda nie mieszkam w Centrum Finansowym Taipei w stolicy Taiwanu, mój blok nie ma 101 piętr (nie licząc tych 5 podziemnych), a mojej windzie wjazd na 90 piętro (gdyby oczywiście było) zajęło by o wiele więcej niż 39 sekund, to i tak bardzo lubię nią jeździć (ciekawe co by Freud powiedział na to?). Odrywam się od ziemi i przez minutę, dwie potrafię nie myśleć o niczym...



Naciskam więc metalowy przycisk, małe, szklane okienko mruga do mnie czerwonym światłem, wprawiony w ruch dźwig przesuwa z łoskotem stalowe liny...Winda zatrzymuje się ciężko na moim, 3 piętrze. Nie jest już nowa... Wsiadam do środka. Naciskam guzik na zero. Nie mogę się pomylić. Jest najbardziej wytarty, na samym dole. Winda rusza. Mija kolejne piętra. Zatrzymuje się ociężale. Wychodząc uśmiecham się do wchodzącego do niej właśnie sąsiada z pierwszego piętra. Idę jak zwykle mechanicznie przed siebie. Drogę znam na pamięć. Jakaś kobieta stoi w drzwiach tarasując przejście.


- Mogłaby się przynajmniej trochę przesunąć jak już musi tutaj stać  – myślę z lekką irytacją mijając ją w progu. – To chyba żona tego faceta, co przed chwilą wszedł do windy? – zastanawiam się. Nie jestem jednak pewna... Jakaś dziwna. Otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć i zamiast tego patrzy się na mnie ogłupiała. Czyżbym aż tak dobrze dzisiaj wyglądała?


Robię kilka kroków w przód. Niski stół, trzyosobowa kanapa, fotel, telewizor, drzwi od balkonu... Oczy rejestrują fakty, rozespana myśl podąża za nimi leniwie...


- Oj, przepraszam! – obracam się gwałtownie na pięcie (kobieta nadal stoi nieruchomo w drzwiach) macie państwo ładne mieszkanie – z zażenowania silę się na grzeczność – do widzenia! - dodaję układnie jakbym skończyła właśnie przyjacielską wizytę i nie czekając na windę zbiegam jedno piętro w dół.



Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top