Jak ćma lecąca w ogień

Thursday, April 29, 2010

Skąd bierze się w Tobie pociąg do destrukcji?  Dlaczego znów i znów wpadasz do tej samej czarnej dziury, mimo że zdajesz sobie sprawę, że ona czai się tuż przed tobą? Jesteś inteligentny, dużo czytasz, nie łapiesz się na lep utartych schematów… Dokładnie wiesz gdzie ona jest. Nie przyznajesz się jednak do tego. Nawet przed samym sobą. Wiedza - nie pomaga ci. Odwrotnie. Specjalnie pójdziesz tę samą ścieżką, bo znów wpaść w pułapkę, pozwalającą poczuć znajomy ból... ten, który lubisz... swojski, zaprzyjażniony od lat. Tylko wtedy wiesz, że żyjesz…, mimo że nie cenisz życia tak bardzo i gdyby ktokolwiek, zapytał cię czy chcesz żyć, bo w Boga już dawno przestałeś wierzyć, odpowiedziałbyś: po co? Karzesz więc sam siebie za to, że mimo wszystko jesteś. Po jaką cholerę? Kogo to tak naprawdę obchodzi?



Cierpiąc, patrzysz na swoje niewyraźne odbicie w lustrze. Myślisz: a jednak żyję. Pewnie dodajesz do tego znak zapytania: żyję?


Ty już nawet nie wiesz czy to, co się dzieje, to jest naprawdę życie.


 


Nie przestaniesz pić. Nie ma siły, która by cię przed tym powstrzymała. Ty musisz! Potrzebujesz! Chcesz! Nie możesz inaczej! Więc…


Pijesz aż do momentu, kiedy pozbawiony ostrości świat kompletnie zatraca się w bezkształcie zamazanych konturów, a stojąc na granicy szaleństwa, gubisz się w sobie i w rzeczywistości przeistaczającej się w niezrozumiały bełkot. Nikt cię przed tym nie uratuje. Nie pozwolisz na to.



Zwykle zaczynasz niewinnie: "jeden kieliszek" mówisz sobie, a potem wzmacniając postanowienie dodajesz: "tylko jeden". Wiesz, że czekają na Ciebie rozrzucone po kątach niezałatwione sprawy, woła cię głos dziecka, które kochasz i nigdy nie chciałbyś skrzywdzić i jest też Ona – kobieta Twojego życia, ze swoją zawstydzającą miłością i piersiami nabrzmiałymi pragnieniem.


Nie masz jej nic do dania. Wszystkie słowa zostały wypowiedziane już dawno temu. Dziś przestały oznaczać cokolwiek. W świecie, w którym jesteś, nie ma dla niej miejsca i nie chcesz go – dla jej dobra – dla niej zrobić.


Tam gdzie ty się chowasz przed nią i samym sobą, zjawy z przeszłości zapraszają Cię na kolejkę, ladacznice ofiarują swe ciało za chwilę uniesienia, miłe kłamstewko czy jakiś grosz rzucony niedbale, a obrócone w popiół marzenia matają w sieć każdego, kto ośmieli się tam pojawić. To nie jest miejsc dla niej. Nawet gdyby chciała – a przecież już się to zdarzyło – nie pozwoliłbyś jej na to by była tu z tobą. Zresztą łudzisz się, że właśnie, dlatego tu jesteś… Strażnik jej miłość a ona ostatnia, z tych, którym jeszcze na tobie zależy…



Nie oszukuj się. Nie masz już sił… Nie wiesz ile wytrzymasz jeszcze. Boisz się tego, co stać się może, a co jest nieodwołalne. Nikt cię, ani nic nie powstrzyma. Nawet ty sam. Ale przecież dla takich momentów ty żyjesz - straceniec zagubiony w świecie, który nie istnieje i nie zaistnieje nigdy więcej.



Stałeś się czekiem bez pokrycia. W odorze spirytusowych oparów lecisz jak ćma do ognia... Poza nim wszystko wydaje ci się szaro-białe, zimne i pozbawione sensu… A ty jesteś przecież tęczą, skupiającą w sobie wszystkie kolory. Dokładnie tak jak sen, który miałeś o czarnej kuli toczącej się po drodze. Wystawał z niej zagubiony, czerwony trok. Ktoś za niego pociągnął i kula otworzyła się fontanną fluroscencyjnych barw oślepiających oczy…


 


Powiedziała ci, że cię zostawi, jeśli jeszcze raz znajdzie puste butelki przemyślnie przez ciebie pochowane po kątach – tych samych, w których śledzą cię upiorne oczy twoich dzieci. Poznajesz? Pamiętasz?


Nie będzie jej. Odejdzie z całą swą miłością, którą jak bankrut codziennie dostajesz na kredyt. Nie wróci. Ona już nie może. Skończył jej się czas nadziei i oczekiwania. Wiesz o tym, ale ty, z kolei, nie możesz przestać, choć próbujesz. Tylko jeden kieliszek – mówisz sobie a liczysz puste butelki.



Wiem, że i tak nie przeczytasz tego, co napisałam. Nie znasz języka, w którym ja znaczę swe ślady. Mimo wszystko, KOCHAM CIĘ!



Dla Ciebie:


 http://www.youtube.com/watch?v=xtnzCELTpug&feature=related


 

Moment

Sunday, April 25, 2010

Uwielbiam moment "tuż przed", kiedy tylko jeden mały krok dzieli moje plany od ich realizacji. Wszystkie opcje są otwarte, ma się szansę na powodzenie. Nie ma jeszcze weryfikacji faktów i idącego za nimi zwątpienia. Za to jest nadzieja i wiara, że zasługujemy na wygraną. Nawet, jeśli nie zapracowaliśmy na nią, to i tak się nam ona należy.


 


Nie wiem, kto ponosi winę za naszą łatwowierność. Pewnie została ona nam z czasów dzieciństwa, kiedy słuchając bajek miało się pewność, że zło zostanie pokonane, dobro wynagrodzone, biedni staną się bogatymi a księżniczkę wyratuje z opresji urodziwy książę na białym koniu.


Zaszczepili ją w nas nasi rodzice (a przynajmniej większość z nich) patrząc na nas jakbyśmy byli ostatnim cudem świata, (bo przecież byliśmy nim), a pewnie i my sami, dla własnego dobra, stworzyliśmy nasz pozytywny wizerunek i bronimy go wszystkimi siłami.


 


Marzyłam kiedyś żeby napisać i wydać książkę. Przez całe lata nosiłam się z tym zamiarem i nigdy nie miałam odwagi spróbować. Nie tylko dlatego, że wydawało mi się to bezczelnością wobec wydanych autorów, ale głównie, nie robiłam tego ze względu na samą siebie. Nie chciałam się rozczarować, a jeszcze bardziej rozstać z noszoną przeze mnie, od czasu pierwszej "powieści" o ślince toczącej się po zjedzeniu sernika, w wieku 9, 10(?) lat szansy na… No właśnie. Na co? Nie wiedziałam dokładnie. W tej kwestii nie śmiałam precyzować moich wyobrażeń, jak to zwykle robię z innymi. Miało to jednak być coś wyjątkowego. I chyba było. Szczególnie w tym momencie "tuż przed" kiedy znalazł się wydawca, a potem w momencie, w którym zobaczyłam na okładce mojej książki małą dziewczynkę gotową do podróży. Obie czekałyśmy na coś, co za chwilę zdarzy nam się w życiu. Ja – radośnie podekscytowana i bierna, Ona – przelękniona, ale walcząca.


Mój los – od chwili wydania "Białej ciszy" nie zmienił się wiele. Prysnął mit punktu zwrotnego w życiu. Książka okazała się epizodem, jednym z wielu w ubiegłym roku. Znaczącym, ale niespełnionym w swych oczekiwaniach. Los Ani z "Białej ciszy" - niepewny, zamknięty w potrzasku zapisanych stron pełnych przemocy, strachu i miłości, wypełnionych infantylnymi życzeniami, żeby było dobrze, żeby ktoś ją pokochał i zaakceptował nie miał już szansy na zmianę, choć nie jedna by się jej przydała…


 


Lubię chwilę tuż przed zaśnięciem – kiedy ociężałe zmęczeniem powieki wiedzą, że nadeszła pora na odpoczynek. Kończą się w tym momencie oczekiwania innych wobec nas i nas wobec siebie. Nie musimy już nic zrobić poza odpłynięciem w niebyt po drugiej stronie zamkniętych oczu. Odłożone na później sprawy, drzemią razem z nami czekając przebudzenia. Dopiero o świcie przeciągając się leniwie, dadzą znak o sobie.


Współczuję udręce tych, którzy nie mogą uciec w zapomnienie nocy.


 


Lubię chwilę tuż przed wyjazdem, zmianę znanego, przewidywalnego miejsca na te, jeszcze niepoznane dogłębnie, kuszące obietnicami. Zawsze przed podróżą wydaje mi się, że czeka mnie fascynująca przygoda, wielkie odkrycie a może nawet zmiana mnie samej. Czasami faktycznie tak się dzieje, a czasami okazuje się, że to, co najatrakcyjniejsze przeżyłam już w marzeniach o podróży a nie w niej samej.


Niezmiennie, za każdym razem, nie mogę spać po nocach, denerwuję się jakbym po raz pierwszy opuszczała domu i wyruszała na włóczęgę w nieznane, nawet, jeśli miejsce, do którego jadę, oswoiłam już podczas innych wyjazdów.


 


Kiedyś, na jednej z wypraw, daleko od Polski, zapukałam do pomalowanych na biało drzwi z metalową mezuzą*. Szukałam znajomej. Miałam adres i nazwisko. Brakowało mi numeru mieszkania. Był spis lokatorów, ale jakiś dziwny. Pisany z prawej strony do lewej, znakami podobnymi do tych, które wyryte były na nagrobkach ludzi obcej wiary, mieszkających kiedyś w mojej ojczyźnie. Nie potrafiłam go odczytać.


Drzwi otworzył młody chłopak o pociągłej twarzy i ciemnych oczach. Zapatrzył się w moje szaro-niebieskie… W tamtej chwili nie miałam pojęcia, że jego spojrzenie zgotuje mi zmianę losu i jeszcze kilku osobom ze mną związanym...


 


Lubiłam oczekiwanie na miłość, która niespodziewanie dotknie mnie i przemieni w innego człowieka. Oczywiście szczęśliwszego, pełniejszego, spełnionego…


Miłość przyszła. Po niej jeszcze jedna i kolejna. Każda okazała się inną. Bolała. Niepowtarzalna, głęboka, totalna, ze szczyptą szaleństwa była u mnie tylko przelotem. Odeszła lub zmieniła się. Sama nie wiem. Zostawiła pustkę, którą do tej pory trudno zapełnić. Nie chcę już czekać na podobną do niej. Obejdę się bez niej. Albo zamienię ją na seks, przyzwyczajenie, wspólne prowadzenie firmy pod nazwą "małżeństwo", wygodne życie ze sprawdzonym lokatorem i opiekunem dla dzieci…


Może mi się jednak tylko dzisiaj tak wydaje? Może winny wszystkiemu jest ten gorszy dzień, który trzeba przeczekać? A ja przecież lubię oczekiwanie. Wszystkie niespełnione marzenia skupiają się w nim, cały mój optymizm i naiwność czterdziestokilkuletniej dziewczynki nadal nieświadomej pułapek życia, mimo, że tkwi w jednej z nich.




שוב לא יהיה לי רגע
כמו הרגע שלפני
הכל היה עוד אפשרי
הכל היה פתוח
עמדתי בגשם וחיכיתי לך
רועד מציפייה ורוח

שוב לא יהיה לי רגע
כמו הרגע שלפני
את באת והתחבקנו וכבר נעשה חווה
וכך עמדנו חבוקים...

?ואיפה הגשם
?ואיפה הרעד
?ואיפה את בטרם באת



Hanoch Levin


 


*"Mezuza"


http://pl.wikipedia.org/wiki/Mezuza


Scenki z życia. Schizofrenik

Wednesday, April 21, 2010

Na wykładzie o schizofrenii, oprócz wykładowcy, obecny jest pacjent. 22 letni Marek, schizofrenik. Profesor Tobolewski zachęca wszystkich do pilnej obserwacji, stawiania pytań i wyciągania wniosków. Młodzi studenci, mający po raz pierwszy możliwość zetknięcia się z chorym psychicznie, są bardzo podekscytowani. Zwracają uwagę na każdy gest młodego chłopaka i wsłuchują się z napięciem w to, co i jak opowiada:


(...)  Idę polną drogą – mówi pacjent - świeci słońce, wokół mnie pusto. Siadam na trawie, zdejmuję skórę i wieszam ją na drzewie…


Po sali przebiega fala szeptów. Co niektóre dziewczyny wzdrygają się. Prymus w okularach, z tylnego rzędu, przerywa opowieść pytaniem:


- Jak zdjąłeś sobie skórę, to cię bardzo bolało? Krwawiłeś?


Pacjent nieruchomieje na chwilę, omiata salę spojrzeniem i odpowiada głosem, w którym słychać trwogę:


- Co wy jesteście...? WARIACI? Kurtkę skórzaną powiesiłem, bo mi ciepło było!


 


***


 


Zaprosiłam na kolację Ewę, moją koleżankę, wraz z mężem, który cierpi na schizofrenię. Znajoma bardzo chciała poznać kogoś, kto jest chory na tę przypadłość kreatywnych ludzi, więc zaprosiłam i ją. Mężczyzna, zachęcony zainteresowaniem, przez cały wieczór opowiadał różne historie zamaszyście gestykulując. Kiedy już wyszedł z mieszkania znajoma złapała mnie za rękaw bluzki:


- Oj wa woj! Co za wariat z tego męża Ewy!!! Kompletnie szalony człowiek!!! Dziwne, że pozwalają mu się swobodnie poruszać po ulicy! Biedna Ewa jak ona sobie z nim radzi?


- Całkiem nieźle – odpowiadam. -  Jej mąż, w ostatniej chwili zdecydował się zostać w domu, więc przyszła do mnie ze swoim bratem…


Smutne myśli Żyda z Izraela w Dniu Niepodległości

Tuesday, April 20, 2010

Dani, którego już trochę znacie z moich postów, dzieli się swoimi przemyśleniami:


 


"Izrael świętuje dziś Hey Be-Iyar (5 dzień miesiąca Iyar) - czyli Dzień Niepodległości. Ponieważ prawie wszystkie święta w Izraelu są według kalendarza hebrajskiego, to w każdym roku wypadają wg innej daty. Kiedy Ben Gurion, w 1948 roku, proklamował powstanie nowego państwa, był 14 maja, a w 2010 roku - 20 kwietnia.


 


Dawniej święto to obchodzone było bardzo szumnie i wystawnie. Kiedy przyjechałem do Izraela, w 1961 roku, odbywały się jeszcze parady wojskowe, ale w ostatnich latach, świętuje się skromniej. Najczęściej rodziny wyjeżdżają na piknik i grilują mięso. Podobno dym z izraelskich grillów, tego dnia jest nie mniejszy niż chmura islandzka...


 


Ale trzeba przyznać, że jest wiele powodów żeby właśnie w ten dzień mieć pewne smutne refleksje.


Państwo Izrael powstało między innymi datego, aby dąć azyl, schronienie i opiekę Żydom z całego świata, którzy byli dyskryminowani i cierpieli z powodu rasizmu. To miało być państwo, w którym (koniec końców!) Żydzi mogliby żyć bezpiecznie. A tymczasem dzisiejszy Izrael jest miejscem najbardziej niebezpiecznym dla Żydów. Właśnie tu, tak wielu z nas ginie na nieprzerwanych wojnach, w aktach terrorystycznych i nawet w wypadkach samochodowych (podobno najwyższy procent z krajów zachodnich). Po 62 latach istnienia nie udało się nam zapewnić nawet własnego istnienia. Tak wielu naszych sąsiadów bliższych i dalszych, nie akceptuje nas. Nie ważne w tej chwili, kto jest temu winny – jest to fakt.


 


A w tym państwie, które powstało właśnie po to, by umożliwić narodowi cierpiącemu z powodu rasizmu i dyskryminacji swobodne życie, miał powstać nowy typ Żyda. No i to nam się udało. Tylko, że ten "nowy Żyd" odnosi się do mniejszości narodowej w swoim państwie tak jak kiedyś polscy antysemici odnosili się do swojej mniejszości - Żydów. A może nawet czasami gorzej. Myślę, że tak jak kiedyś papierkiem lakmusowym do sprawdzania szlachetności i uczciwości Polaków było odnoszenie się do Żydów, tak dzisiaj takim sprawdzianem dla nas musi być stosunek żydowskich Izrealczyków do mniejszości palestyńskiej w Izraelu. I my wychodzimy bardzo źle w tym sprawdzianie.


No i to slowo "syjonizm", które kiedyś oznaczało tak wiele pozytywnych i pięknych idei, nagle zostało przywłaszczone przez skrajnie szowinistyczną, reakcyjną i faszyzującą grupę Izrealczyków - przeważnie "Osadników" na terenach arabskich. Co prawda jest ich (jeszcze) niewielki procent - ale są oni tolerowani i akceptowani przez wiekszość oraz znajdują poparcie finansowe i polityczne we wszystkich rządach izraelskich - prawicowych czy lewicowych.


 


Dla wielu ludzi bycie Żydem jest nie tylko kwestią pochodzenia, ale też wyborem drogi życia i światopoglądu. Historia Żydów w ciągu ostatnich kikuset lat to nieustanna walka o sprawiedliwość, o uszanowanie mniejszości, o nieużywanie siły jako argumentu. Tak nas życie poprowadziło, że musieliśmy wybrać takie postawy. Chcę nadal być tolerancyjnym i szanującym innych ludzi Żydem i chciałbym żeby wszyscy Izraelczycy byli właśnie tacy. A to jest coraz trudniejsze, może już w ogóle niemożliwe w Izraelu.


 


Oczywiście - generalizuję, pewnie też przesadzam i na pewno jest to mój subiektywny ogląd rzeczywistości, ale takie smutne mysli przychodzą mi właśnie dzisiaj do głowy…"


Marzenia z szuflady

Monday, April 19, 2010

Lekko podniszczona na pasku, skórzana torba leżała, w dzień i w nocy, na tylnym siedzeniu samochodu. Niesiona była codziennie do pracy przez pewnego młodego człowieka, rzucana wielokrotnie pod krzesło w restauracji i na dół szafy w jego mieszkaniu, położonym w centrum Izraela. Mimo, że była jedną z najdroższych, o ile nie najdroższą, torbą świata, nie miała swoich ochroniarzy, ani miejsca w ognioodpornym sejfie. Warta była majątek…Nikt o tym jednak, przez 4 miesiące, nie wiedział. Ani młody człowiek, ani jego żona, nie mówiąc już o dwójce dzieci. Dopiero pewnego kwietniowego wieczoru, 2010 r. wciągnięto z niej rzucone tam niedbale w zapomnieniu 20 kuponów "Lotto". Jeden z nich przy sprawdzaniu pokazał cyfrę: 74, a po niej jeszcze…1…, 2…, 3…, 4…, 5…, 6… (!) zer.


- Ile to? - młody człowiek nie mógł w pierwszej chwili zrozumieć - co oznacza ta liczba wydrukowana na kuponie?


- 74 mln. szekli! Jesteś milionerem! (W Izraelu nie mówi się nikomu przez "pan" – sprawdź post "Pani bogini") – człowiek w małej budce totalizatora cieszył się jakby to jemu przypadła w udziale jedna z największych wygranych losowych w Izraelu.


 - 4 miesiące "Mifal Hapais" szukał cię. Gdzie byłeś człowieku?


"Człowiek" nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko nieznacznie. Teoretycznie wiedział, że można wygrać, ale nie wierzył, że wygrana zdarzyć się mogła właśnie jemu. Jak na razie, informacja ta była tak nieprawdopodobna, że aż podejrzana. Następnego jednak dnia zjawił się wraz z żoną w budynku "Izraelskiej Narodowej Loterii".


 


Nie wiem czy potrafił zasnąć w nocy poprzedzającej odbiór wygranej. Nie mam pojęcia czy w momencie wręczenia czeku opiewającego na sumę 55 mln. szekli (ok.11mln euro), jaka pozostała mu po odciągnięciu podatku, był opanowany czy może płakał ze szczęścia? Na głowie miał torbę papierową z otworami na oczy i usta, zasłaniającą mu twarz tak szczelnie, że nikt nie był w stanie go rozpoznać czy podpatrzeć jego emocje.


- Co zrobisz z wygraną? – dopytywał się dziennikarz.


- Nie mam pojęcia – odpowiedział nowy milioner. - Może masz jakiś pomysł?


Reporter wzruszył ramionami jakby chciał powiedzieć: "nawet, jeśli mam, to co z tego?"


- Szkoda, że nie spytał się mnie – pomyślałam z żalem. Mam tysiące pomysłów jak szybko i bezboleśnie pozbyć się góry pieniędzy, mój mąż może poświadczyć.


 


W różnych okresach życia skreślałam 6 stałych, szczęśliwych liczb na kuponie. Robiłam to tym częściej im bardziej odczuwałam brak czegoś, nie koniecznie gotówki. Kupon wkładałam do szuflady koło łóżka i wieczorem, tuż przed zaśnięciem wyobrażałam sobie jak zmieni się moje życie pod wpływem dużej wygranej. Nie były to łatwe marzenia. Jestem urodzona pod znakiem "Panny" i jak na typową przedstawicielkę znaku przystało jestem praktyczna, skrupulatna, bardzo drobiazgowa. Właśnie o te drobiazgi rozbijały się moje marzenia, komplikowały pod wpływem wielości opcji, konieczności wyboru i dopracowywania wszystkich praktycznych szczegółów. Nic, więc dziwnego, że nie dochodziwszy nawet do sedna marzenia rozbijałam się o szczegóły, tkwiłam w przyziemnych przygotowaniach i w sprawdzaniu danych. Ba, byłam tak rzeczowa, że nie pozwalałam sobie na zbyt wybujałe marzenia. Musiały mieć one logiczne i realne szanse na sprawdzenie się i być prawdopodobnymi. Rozumiecie, w jakim byłam stanie? Cenzurowałam własne marzenia, ograniczałam w realności i zamiast szaleć w nich, pozwalać sobie na beztroskę, rozmach i dotykać niemożliwego ja psułam je sobie samokrytyką i konkretami strasznie się przy tym męcząc. Przypominałam Polkę z izraelskiego kawału, która budzi się rano, czuje dobrze, więc czeka aż jej przejdzie…


 


Wyobrażając, więc sobie wieloletnią podróż dookoła świata (chęć odkrywanie nowych miejsc jest chyba jednym z najbardziej uniwersalnych marzeń) nie potrafiłam ulecieć w nią w wyobraźni, bo najpierw musiałam zastanowić się, z jakim biurem pojadę, potem, z kim, za ile, następnie, od czego zacznę zwiedzanie, jaka będzie trasa, czy będę brała ze sobą rzeczy czy jechała bez walizki i kupowała wszystko na miejscu, w co się ubiorę i czy wezmę kanapki na drogę… Następnie załatwiałam niańkę dla dzieci, przeprowadzałam wywiady kwalifikujące opiekunki, potem rozważałam kwestię czy w ogóle powinnam zostawiać dzieci same, by dojść w końcu do wniosku, że lepiej nie jechać bez Metuki i Mashi albo, by nie przerywać im nauki i rozłączać z kolegami, pojechać razem z nimi, ale tylko w czasie ich wakacji letnich – a to mogłam przecież zrobić nie będąc milionerką…


 


 Oczywiście zamęczałam się kwestią podziału majątku między rodziną i przyjaciółmi. Próbowałam z ołówkiem w ręku obliczyć, na co wydać fortunę, której jeszcze nie miałam i jak to zrobić sprawiedliwie by nikogo nie obrazić ani pominąć.


Zauważyłam, że po jakimś czasie przestałam już myśleć o nowym pięknym domu i wycieczkach, bo te marzenia były niezmienne, a więc już postanowione. Wystarczyło mi na początku marzenia o wygranej powiedzieć sobie: "mieszkam w pięknym domu" i w tym momencie uciec od planowania jak będzie on wyglądał, a nawet dojść do wniosku, że stwierdzenie: "piękny dom" nie odbiega aż tak bardzo od mojego skromnego, ale ładnego mieszkania w realnym świecie (więc niekoniecznie musze wygrać), by móc przejść do następnego etapu fantazji. W niej, idealne plany na przyszłość zmieniały się w zależności od moich autentycznych potrzeb, choć codziennie nie zawsze uświadamianych. Był, więc w moim życiu, szczególnie w pierwszych latach emigracji, okres marzeń o umiejscowieniu owego domu w Polsce, potem Polska zmieniła się na Włochy a ostatnio, chyba od okresu urodzenia córki, na Izrael. Nie wiem już nawet czy koniecznie musi to być dom z ogrodem czy wystarczy mieszkanie w dobrej dzielnicy, a może nawet w tej, w której już mieszkam, bo jest mi w niej wystarczająco dobrze.


 


Również mieszkańcy mojego dużego domu zmieniali się. Najpierw byli nimi moi bracia i ich rodziny; następnie, kiedy w realnym życiu każdy z nich znalazł już sobie swój szczęśliwy kąt i upłynęły lata a więź pomiędzy nami nie była już tak bliska i symbiotyczna, wyprowadziłam ich z mojego wielorodzinnego domu i każdemu ofiarowałam jego własny, oddzielny, choć położony w pobliżu. Na zwolnione miejsce zaś wprowadziłam bardzo dobrą koleżankę, która jako samotna nauczycielka w Gdańsku miała ciężkie finansowe życie i czuła się samotna.


 


Był taki czas, kiedy jako milionerka w dniu otrzymania czeku natychmiast wypowiadałam pracę, ale i okres, w którym nadal pracowałam w tym samym miejscu, choć nie na całym etacie.


Dzięki wygranym milionom rozwodziłam się z moim mężem, by innym razem planować nam wspólne atrakcje i szczęśliwe życie razem. Kiedyś w złości posunęłam się nawet do tego, że nie powiedziałam mu o trafieniu szóstki w "Lotto" i nie pozwoliłam uczestniczyć we wspólnocie majątkowej. Gdybym wtedy faktycznie wygrała pewnie dzisiaj nie miałabym swojej Metuki, którą kocham ponad wszystko.


 


Korzystając z nielimitowanej, platynowej karty bankowej robiłam sobie operacje plastyczne i młodniałam w oczach, studiowałam od rana do wieczora, miałam własnego nauczyciela tenisa, którego w zimowych marzeniach zastępował instruktor narciarski a nawet osobistą, codzienną trenerkę pilatis. 5 razy w tygodniu przychodzili do mnie nauczyciele języków na konwersacje a raz fryzjer, któremu w cudowny sposób udało się znaleźć dla mnie idealną fryzurę.


Nie czekając na wygraną zdecydowałam się na najlepszego i najdroższego fryzjera w Izraelu. Okazało się, że raz na jakiś czas stać mnie na niego, bez totalizatora, choć luksus ten nie jest wiele wart, bo nowa fryzura nie odbiega od tej, którą z pewnymi modyfikacjami miałam od lat i to za o wiele mniejsze pieniądze.


 


Organizowałam niespodzianki dla biednych dzieci, budowałam domy pomocy dla nieletnich dziewcząt w ciąży i zakładałam fundacje walczące z przemocą w rodzinie. Gryzłam się tym, czy właściwie inwestuję pieniądze i rozdaje tym, którym się one, na prawde należą.


Bawiłam się w dobrą wróżkę wynajdującą potrzebujących pomocy ludzi i pomagałam, co prawda incognito, ale nie zupełnie szlachetnie, bo zawsze sprawdzałam efekty mojej interwencji w ich życie.  


Bardzo chciałam by fortuna uśmiechnęła się do mnie. Największy jednak problem z wygraną tkwił w fakcie mojego braku wiary w cudowną zmianę losu. Dla świętego spokoju i otwarcia sobie nowych możliwości, w tym prawa do marzeń, które mają szansę (minimalną, ale jednak) na realizację, wypełniałam (od czasu do czasu) kupony. Nigdy ich jednak nie sprawdzałam. Było z nimi tak jak z listami, które kiedyś pisałam wiecznym piórem, na kartce, w staroświeckiej dobie listonoszy. Potrafiłam zapełnić opisami Izraela i tego, co się ze mną dzieje dziesiątki stron.  Przy jakiejś okazji kupowałam znaczek i kopertę. Wkładałam w nią list, zaklejałam, pisałam adres i wrzucałam do szuflady obok łóżka. Tam razem z nieopublikowanymi nigdy tekstami i niesprawdzonymi kuponami, list leżał miesiącami a ja obrażałam się na znajomych, że mi na niego nie odpisują.


 


Ciekawe, jaki los czeka nowego, kwietniowego milionera? Podobno do tej pory całkiem dobrze mu się wiodło. Mieszkał w dobrej dzielnicy, miał pracę, żonę, zdrowe dzieci. Czy pieniądze przyniosą mu szczęście?


Wg psychologów taka nagła, drastyczna zmiana w życiu i krańcowa modyfikacja statusu finansowego nie jest zdrowa z punktu widzenia życia psychicznego. Grozi powikłaniami w postaci nadmiernego stresu, depresji, leków… Mimo wszystko chcielibyśmy chorować na przypadłość bogaczy. Może więc warto wyjąć marzenia z szuflady?


Witaj Polsko - Aleksander Dolski

Sunday, April 18, 2010
Czy nadszedł czas pojednania?

 

Piękna ballada. Posłuchajcie koniecznie.

http://www.youtube.com/watch?v=43-RdfrMWoM

 

 

Zapomniana pamięć

Monday, April 12, 2010

    


Jad Waszem, rzeźba Borisa Saktsiera
"Korczak i Dzieci Getta" 



 Tel Awiw, miasto tętniące życiem dniem i nocą, przez swych wielbicieli porównywane do Nowego Yorku, w wieczór "Jom Ha-Szoa" ("Dnia (Pamięci) Holocaustu i Aktów Odwagi") zatrzymuje się w biegu. Milkną śmiechy i głośna muzyka z pubów, dyskotek i barów. Zamknięte restauracje nie zapraszają na miłą kolację, w teatrach żaden głos nie odzywa się ze sceny a ekrany kinowe nie ożywają w świetle projektorów. Jedyne filmy hollywoodzkie i dokumentalne wyświetlane w telewizji, opowiadają historię ocalonych i ich oprawców a także Sprawiedliwych, którzy mieli odwagę ratować życie innych. Wymarłe miasto wraz z całym państwem pogrąża się w pamięci milionów tych, którym nie dano szansy na życie.

 

 


 

Rodziny ultra-ortodoksyjnych żydów w wieczór "Jom Ha-Szoa"


W świętym mieście Jerozolimie, jedna z ofiar Szoa zapala, w "Jad Waszem", Instytucie Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu, znicz pamięci pomordowanych w czasie drugiej wojny światowej Żydów. W tym samym czasie, w niedalekim parku ultra-ortodoksyjne rodziny (nie jedna, kilkadziesiąt) rozpalają ogniska, wyciągają przywieziony ze sobą grill i zacznają przygotowania do kolacji. Ich dzieci radośnie grają w piłkę nożną i koszykówkę a nawet tańczą wokół ogniska…


 


Wschód słońca, na Placu Warszawskiego Getta w Jad Waszem opuszcza się do połowy masztu flagi państwowe na znak żałoby. Punktualnie o 10: 00 cały kraj zamiera w bezruchu. Przy akompaniamencie dźwięku syren, w hołdzie pamięci pomordowanych, zatrzymają się wszystkie – bez wyjątku - samochody na ulicach. Nie ważne czy na ruchliwym skrzyżowaniu w mieście czy na polnej drodze. Posągi ludzi z pochyloną głową stoją w sklepach, szkołach, placach a nawet w skrytości domowych ścian. W każdym miejscu, w którym akurat toczy się w Izraelu życie, zamiera ono na dwie minuty pamięci. 


Tej chwili nikt - na razie - nie odważa się jeszcze sprofanować.


 


*W poście wykorzystałam informacje, na temat ultra-ortodoksyjnych rodzin z Jerozolimy, zawarte w artykule Noama Moshkovica (autor zdjęcia)  i Ronena Madcini zamieszczonego 12.4.2010 r na stronie internetowej:


http: //www.ynet.co.il/articles/0,7340,L-3874459,00.html 


Echo tragedii Polski w Izraelu

Sunday, April 11, 2010




Ambasada Polski w Izraelu. Tel Awiw

 

11.4.210. Godz. 14.30. Przed budynkiem ambasady Izraela w Tel Awiwie spokój.

Kilka biało-czerwonych bukietów kwiatów i jeden wieniec, złożony przez ambasadę Gruzji, oparty o zamkniętą bramę przy ul. Soutine 16 więdnie w gorącym izraelskim słońcu.


 




Wieniec poselstwa gruzińskiego


 


Oprócz mnie, mojego syna i przyglądającemu się nam dyskretnie strażnikowi ambasady nie ma tu nikogo. Tylko płomyki kilkudziesięciu zniczy świadczą o byłej obecności, tych, którzy przyszli przed nami, by złożyć hołd ofiarom  katastrofy w Smoleńsku.


Na skromnym stoliku, obok opasanego żałobną wstążką zdjęcie Prezydenta Polski i jego żony - księga kondolencyjna a w niej kilka stron wpisów: po polsku, angielsku i hebrajsku. Jest też jedna po rosyjsku."Łączymy się z Wami w bólu", "Wasza strata to również strata dla Izraela i Żydów izraelskich", "Pogrążeni w żalu po stracie przyjaciół" - to tylko niektóre z tekstów.


 




Księga kondolencyjna


 


10.4.2010 roku media w Izraelu podały informacje o katastrofie w głównych wydaniach "Wiadomości" w telewizji i w radiu. Dzisiaj, w przeddzień obchodów "Dnia Szoa",  prasa pisze o tragedii wielkimi tytułami na pierwszych stronach, wraz z informacjami dotyczącymi wzrostu antysemityzmu w świecie i opowieściami o ocalonych z Holocaustu.



Solidaryzując się z narodem polskim i 1200 pracownikami zatrudnionymi w sieci 23 sklepów, firma "Super-pharm", zamknęła na jeden dzień wszystkie swoje sklepy(137) w Izraelu i zarządziła tygodniową przerwę w nadawaniu muzyki we wszystkich swoich obiektach handlowych.



Na mojej stronie internetowej w "Facebook", Izraelczycy od wczoraj składają mi, jako przedstawicielce Polski, wyrazy współczucia i zamieszczają czarne wstążki na znak żałoby. W pracy kilka osób pyta mnie jak się czuję, wyraża swój żal i opowiada o szoku, jaki przeżyło słuchając wiadomości o rozbiciu się samolotu z elitą Polski. Większość znajomych interesuje się katastrofą w duchu codziennej gazety "Maariv", która na stronie tytułowej umieściła nagłówki budzące sensację: "Tajemnicza katastrofa", "Polska krwawi", "Zginął Lech Kaczyński - jeden z czołowych opozycjonistów Putina i Rosji", "Zapach zamachu".  Izraelczykom wydaje się, że, jako Polka będę wiedziała więcej niż oni czy dziennikarze, jakby pochodzenie w magiczny sposób dało mi możliwość zdobycia  niedostępnej innym wiedzy, więc pytają się mnie o przyczyny rozbicia samolotu, o polski rząd, Katyń, ustrój. Nagle interesują się Polską i to nie w kontekście antysemityzmu czy zagłady. Staram się, w marę swoich możliwości, udzielać jak najbardziej rzeczowych odpowiedzi i unikać spekulacji. Oni zaś, ze swej strony, informują mnie o funkcjonującym w Izraelu przepisie zabraniającym premierowi i ministrowi obrony lecieć tym samym samolotem, by w przypadku katastrofy państwo nie pozostało bez sterników władzy.


 


"Jediot Achronot, popularna gazeta izraelska bardziej koncentruje się na ludzkim bólu i faktach a mniej na okolicznościach i  poszlakach antyrosyjskich, choć i tu się pojawiają. "Polska płacze", "Konserwatysta, który nie bał się sporu z Rosja", "Błąd pilota" – to tytuły, jakie zamieszcza.


W podobnej formie ustosunkowuje się do tragedii ambitny dziennik "Haaretz". Jego sztandarowy tekst: "Polska w żałobie" poświęcony jest rozpaczy narodu polskiego i obchodów żałoby w Polsce.


Również "Israel Hayom", publikuje kilka artykułów podkreślających ogrom tragedii: "Polska rozbita", "Rosja straciła oponenta", "Przywództwo Polski skreślone w katastrofie lotniczej".


Czołowi politycy izraelscy: prezydent kraju Shimon Peres, premier Benjamin Netanyahu, minister spraw zagranicznych Avigdor Lieberman, minister obrony, Ehud Barak w listach kondolencyjnych wystosowanych do rządu polskiego podkreślają, solidarność narodu izraelskiego z polskim nazywając Prezydenta Lecha Kaczyńskiego "drogim przyjacielem i wielkim człowiekiem", "przywódcą procesu otwierania nowej karty w dziejach stosunków narodu polskiego z narodem żydowskim i działaczem na rzecz rozwoju stosunków polsko-izraelskich".


10.4.20010



"Tylko śmierć zna spokój
Życie jest
jak rozpuszczający się śnieg"


Nandai  

 

Akt wiary

Saturday, April 10, 2010

Nie wierz, jeśli na pierwszym spotkaniu czy w pierwszym liście ktoś powie ci: "Kocham". Jego miłość skończy się w chwili, w której przebrzmi głoska "m", zwykle w momencie łez, kiedy najbardziej chciałabyś żeby był koło Ciebie i właśnie wtedy zaczął opowieść o swojej miłości a kiedy skończyłby przestałabyś bać się czegokolwiek. Zamiast tego usłyszysz: "Może chcesz już sobie pójść?" – wypowiedziane lekko szorstkim z zniecierpliwienia głosem. Wyczujesz w nim trwogę i niepokój, nie z powodu Twego bólu, tylko z zażenowania sytuacją, w jakiej się znalazł, bo jemu "miłość" kojarzy się z wiecznie szczęśliwą kobietą u boku, bez rozmazanego makijażu.


 


Jeśli ktoś powie Ci na drugim spotkaniu: "Kocham Cię" – nie wierz. Jego "kocham" skończy się z pierwszym oddaleniem, z Twoją niewygodną samotnością i jego potrzebą zabawy, której Ty nie dostarczasz mu w tej chwili, a on zresztą i tak jej nie potrzebuje, bo nie jesteś przecież jedyną kobietą w jego życiu i wiesz o tym nie dlatego, że masz kobiecą intuicję, ale już dawno temu, akceptując jego zaakceptowałaś i ją…



Jeśli ktoś śpieszyć się będzie ze słowami – nie wierz.


"Kocham"!!! - to tylko słowo, nie ważne ile wykrzykników w nim usłyszysz składa się z pojedynczych liter, te zaś, oddzielone od siebie, nic nie znaczą, bo każda z nich potrzebuje bliskości innych by stworzyć pojęcie, a i tak nadal pozbawione sensu bez włożenia go w kontekst innych słów mających moc ujawnienia realnej rzeczywistości.


 

Jego "kocham" to tylko martwy znak. Ty przez pomyłkę nadałaś mu życie. Miłość skończyła się w momencie poczęcia.


 

Nie daj się uwieść słowami, które się śpieszą.


 

Scenki z życia. Filozof i Dokładna

Monday, April 5, 2010

Na skrzyżowaniu Arlozorov i Dizingoff w Tel Awiwie podszedł do mnie jegomość w stanie wskazującym na spożycie. Zagrodził mi drogę, wyciągnął przed siebie czapkę z daszkiem i zapytał:


- Możesz dać mi pieniądze?


- Nie – odpowiedziałam stanowczo próbując go wyminąć.


- Dlaczego? – dociekał nieustępliwie.


- Bo nie mam.


- To idź do pracy! – odpowiedział kręcąc z dezaprobatą głową.


 


***


 


- Kiedy odjechał autobus "63"? – jakaś pani niespodziewanie wyrwała mnie z marzeń.


- Nie wiem dokładnie kiedy, ale ok. minuty i dwudziestu dwóch i pół sekundy temu - odpowiedziałam automatycznie.


Kobieta popatrzyła dziwnie i oddaliła się na bezpieczną odległość.


Luna – towarzyszka Króla Charlesa

Sunday, April 4, 2010

Yaron czyta w gwiazdach. Zna się na tranzytach planet i specjalizuje w "ogonie smoka" ("Ketu, Ogon Smoka - południowy węzeł orbity Księżyca. Według mitologii wedyjskiej Ketu - obcięta głowa Rahu - stanowił źródło komet i meteorów). Kiedy urodziła się moja Metuka sporządził jej horoskop. Nie taki, jak z gazet, ale z różnymi równaniami matematycznymi, profesjonalnymi terminami i wykresami. Oczywiście poprosiłam o przetłumaczenie go dla użytku zwykłej śmiertelniczki, choć bujającej trochę w obłokach. Z tekstu wynikało m.in., że jedną z cech mojej córeczki, zdeterminowaną przez układ ciał niebieskich, będzie umiłowanie zwierząt a szczególnie psów. Ponieważ nie do końca wierzę w astrologię zlekceważyłam doniosłość układu planet i psami się nie przejmowałam. Błąd!


Metuka, jak wszystkie otwarte na cały świat niemowlaki, ufnie wyciągała rączki do każdego napotkanego na drodze psa - nie wykluczając kotów (Izrael pełen jest tych bezdomnych czworonogów) -  bo nie potrafiła rozróżnić ich pomiędzy sobą. Kiedy podrosła i już rozróżniała, nie przestała ich lubić – podobnie jak inne dzieci. Co prawda zamiast lalek woziła wózkiem pieski, ale przecież to jeszcze o niczym nie świadczyło?


Wyjątkowość jej przypadku wyszła na jaw w piątym roku życia, kiedy zamiast mówić zaczęła szczekać i skamleć. Błyskawicznie zrozumiałam, że przyszedł czas na pieska. Nie udało mi się przechytrzyć gwiazd. Letnią porą, tuż przed 6-tymi urodzinami Metuki, w pełni księżyca, po uprzedniej konsultacji z nadwornym astrologiem Yaronem w naszym domu zamieszkała Luna.




3 miesięczna Luna


Luna nie ma nic wspólnego z lunatyczkami, no, może poza jej panią, która potrafi wstać w nocy, pospacerować po pokojach, porozmawiać z sobą lub z kimkolwiek innym i rano nic z tego nie pamiętać (Luna – po hiszpańsku to yareach po hebrajsku a księżyc po polsku). Jest bardzo dystyngowaną, pełną gracji suczką. Nic dziwnego, że różni królowie francuscy i angielscy (w tym Charles II, Ludwik XIV, Henryk VIII, Maria I Stuart) brali pieski tej rasy za swych towarzyszy.




Jej Wysokość 8 miesięczna Luna


Można od razu zakochać się w jej oczach i miłym usposobieniu. Mnie się to przytrafiło. Metuka też od razu ją polubiła (przestała szczekać, ale zaczęła lizać ręce jak Luna), podobnie jak Mashi – czego nie można powiedzieć o mężu, którego, przez pierwsze kilka miesięcy kałuż w całym mieszkaniu, tylko fakt zapłacenia sporej sumy pieniędzy za przywilej życia pod jednym dachem z Cavalier King Charles Spanielem powstrzymywał od "wrzucenie suczki do Hayarkonu" (rzeki w Tel Awiwie).




Metuka i Luna


Nie wiem dlaczego w tej sprawie mąż miał tak okrutne plany. Zwykle jest miłym, uczynnym panem a Luna całkiem porządną suczką (nie licząc wspomnianych usterek fizjologicznych) dbającą o swoją toaletę. Codziennie rano robi manicure i pedicure na naszym szezlongu ze skóry, w czasach przed suczką, jasnobeżowym, wytrząsa starannie wszystkie żyjątka ze swego futra prosto na nasze łóżko, w którym śpi u nóg pochrapując donośnie i wylizując się i nas wielokrotnie (będąc w tym względzie optymistką i stosując różne preparaty mam nadzieję, że to jakaś fobia a nie dodatkowe zwierzątka w domu).


Luna, jak przystało na arystokratkę, ma jedyna w naszej rodzinie własnego lekarza, w prywatnej klinice (my chodzimy do przychodni) i pokarm godny króli ("Royal Canin"). Jest romantyczką wąchającą każdy kwiatek i ma artystyczną duszę. Specjalizuję się w kreatywnych rzeźbach przestrzennych przypominających laikom wygryzione dziury w ścianach i ozdabia wzorami o poszarpanych brzegach buty nie dbając o ich fason i stan zużycia.


Będąc szczeniakiem Luna została pogryziona przez sukę z sąsiedztwa. Winna była temu moja naiwność. Wymyśliłam sobie, że nikt nie jest w stanie skrzywdzić trzymiesięcznego maleństwa i ufałam wszystkim okolicznym psom.. Myliłam się. Od tamtego czasu Luna boi się swych współbraci, ale ponieważ ma bardzo hardy charakter próbuje się, mimo strachu, zbliżyć do każdego czworonoga. Robi to z podkulonym ogonem (ale merdającym), z brzuchem przywierającym do ziemi i z głową obracającą się w moim kierunku (sprawdza czy tam jestem i w razie potrzeby ją obronię – daje mi wspaniałomyślnie drugą szansę). Kiedy już dociera do innego psa, kładzie się poddańczo na grzbiecie udowadniając swój pokojowy charakter i niechęć do agresji, po czym zaczyna poznawanie kolegów swoim małym, czarnym noskiem. Po powrocie do mieszkania stoi koło drzwi balkonowych dumnie wyprostowana i z takiej bezpiecznej wysokości szczeka na przechodzące dołem psy i fruwające muchy dając upust frustracji.




 ...bardzo towarzyska, choć "po przejściach"


Dzięki niej od jakiegoś czasu jestem mniej ekscentryczna i o wiele bardziej spełniona, jako kobieta. W końcu znalazł się ktoś, kto mnie potrafi zrozumieć i wsłuchać do końca. Luna  wyleczyła mnie też z kompleksu rzadkich włosów. Odkąd jest w domu mam stałą obfitość włosów na spodniach, bluzce, w butach i innych zakamarkach np. w nosie i w ustach. Tak, Drodzy Państwo, przyznaję się: nie potrafię powstrzymać się od całowania mojej Lunusi, ale tylko od czasu do czasu. Zresztą pewnie zrozumieliście to patrząc na jej zdjęcia?


Prawda, że nie można jej się oprzeć?




Luna w czasach przed odkryciem mojego łóżka


Autostop

Thursday, April 1, 2010

Wyciągam z torebki klucz. Szukam zamka. Nie ma. Sprawdzam jeszcze raz. Skoro jest klucz - musi być i dziurka od klucza - myślę niby logiczne, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że wychodzę z pracy zamiast ze swojego mieszkania i stoję przed antywłamaniowymi drzwiami otwieranymi za pomocą specjalnej karty magnetycznej. Na szczęście  muszę taką gdzie mieć, skoro udało mi się kilka godzin temu wejść do budynku… Szukam. Jest! Wyjmuję czerwono-białą kartę z czarnym pasem magnetycznym mocno wytartym. Nie muszę nawet powiedzieć "Sezamie otwórz się" tylko przeciągnąć ją w małym metalowym rowku (wybaczcie mizerność opisu – nie znam się na współczesnej technice) i drzwi otwierają się. Mijam ochroniarza, starszego pana o niebieskich oczach i szpakowatych włosach, byłego gimnazjalnego nauczyciela historii.


 - Layla tov - dobranoc - wymieniamy codzienne grzeczności.


 - Wsiewo Charoszewo! - wszystkiego dobrego – dodaje strażnik (widocznie nudzi mu się i chce porozmawiać) – Da swidanja! – odpowiadam  po rosyjsku uśmiechając się przepraszająco, bo jestem zmęczona i nie mam teraz czasu na pogawędki.


 


Tuż przy budce Lotto, tam gdzie zwykle, czeka na mnie mój transport do domu. Osiołek, myślicie? Nie. Samochód. Biały, duży, 4 kółka, kierownica (nie tylko nie znam się na zamkach, również na samochodach) i ciemna postać pochylonego mężczyzny.


Otwieram jak zwykle drzwi, siadam obok kierowcy, obracam się do tyłu, rzucam na tylne siedzenie torebkę, dokładnie zapinam pasy, zaczynam opowiadać jak było w pracy podpatrując wychodzącą właśnie z bramy objętą parę homoseksualistów z naszego działu. Mąż jak zwykle nie odpowiada (typowy milczek), ale tym razem również nie jedzie. Chyba coś jest nie tak? Spoglądam na niego. Widzę otwarte ze zdziwienia usta: dwie koronki, kilka srebrnych wypełnień, mały ubytek…


Obracam się. Biorę z tylnego siedzenia torebkę, odpinam pasy.


- Bye, bye – mówię beztrosko zamykając z trzaskiem drzwi samochodu. Jak gdyby nigdy nic przechodzę do zaparkowanego 50 m od budki Lotto białego, dużego samochodu z 4 kółkami. Otwieram jak zwykle drzwi, siadam obok kierowcy, obracam się do tyłu, rzucam na tylne siedzenie torebkę, dokładnie zapinam pasy, zaczynam opowiadać jak było w pracy. Mąż podnosi głowę znad gazety.


- Jedziemy?


- Jedziemy.


 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top