Petra – Wadi Rum. Cuda i konkrety. Część 3

Tuesday, October 18, 2011
Od wielu godzin próbuję ponownie zasnąć, ale nie potrafię. Jestem chyba zbyt zmęczona emocjami, przekraczaniem granicy, jazdą autobusami, czekaniem, targowaniem się, Petrą, wczorajszą źle przespana nocą i słońcem. Najbardziej nim.  

Za oknem nie jest ciemno, mimo nocy. Cudzoziemski księżyc urządza sobie parady, pełny przegląd każdego skrawka powierzchni. 

Siadam na łóżku przestraszona obcym dźwiękiem. A jednak zasnęłam… Obudził mnie azan muezzina przeciągającego samogłoski, wielokrotnie powtarzającego z minaretu naprzeciw hotelu "Wadi Mussa Spring Hotel"  - "Allāhu Akbar" – "Bóg jest wielki".  

 

 

Czasami trudno jest zasnąć...

 

Nie mam pojęcia, dlaczego robi to tak głośno, jakby było to wezwanie do wojny a nie do modlitwy i nie daje mi spać. Jakby tego było mało w kilka sekund po nim dodatkowe głosy z innych minaretów podchwytują wezwanie i razem ogłaszają je na wszystkie strony świata.

Jest dopiero 4:30!!! Słońce jeszcze się nie pokazało. Pewnie dopiero przygotowuje się do wyjścia, i nie ma szansy na to by zaspało… A co ze mną? Może jednak zasnę? Przewracam się na bok. Odległe i bliskie wieże wróciły do drzemki. Ja też próbuję.

- Kukuryku!!!! – koguty? Tak! Całkiem miło. Zapomniałam już, ze istnieją, ale dlaczego akurat tutaj i teraz mi o tym przypominają?

- "Allāhu Akbar" – kolejny popis muezzinów – tym razem krótszy.

- Pi-pi- tiu-tiu, fu-fu- trl-trl- fit-fit – ptaki…

A co to teraz? Nie wytrzymuję dłużej. Zrywam się z łóżka, wyglądam na ulicę. Środkiem asfaltowej drogi galopuje przez wioskę jak duch Beduin na koniu w białej galabii i białej kefii powiewającej na wietrze. 

Zaczyna się dzień. Przepadły gdzieś ptaki i koguty.  Na ich miejsce pojawiły się głosy samochodów i rozmawiających mężczyzn. Jeden z nich należy chyba do właściciela hotelu. Nigdy w życiu nie widziałam oczu takich jak jego, podobnych do oczu dzikich zwierząt. Myślałam, że ludzie nie mają podłużnych źrenic, w kształcie mocno spłaszczonej, wertykalnej elipsy przypominającej grubą linię przecinającą tęczówkę czarno-brazowym pasem na dwie części.



Idę pod prysznic. Woda lodowata. Jak im się to tu udało? – zastanawiam się kompletnie zaskoczona temperaturą wody, pełna podziwu dla Jordańczyków. W Izraelu latem nie wiadomo ile by się spuszczało wodę z kranu i tak nie udaje się dojść do zimnej. Jest ona najwyżej letnia, a w Morzu Śródziemnym wręcz nieprzyzwoicie gorąca, jakby ją ktoś specjalnie podgrzewał na kąpiel (nawet mam podejrzenia, kto jest za to odpowiedzialny).

Próbuję kurek z prawej strony i z lewej. Gorąca woda powinna gdzieś tam być, skoro gospodarz hotelu zachwalał "łazienki z zimną i gorącą wodą". Czyżby mu ją ukradli? A może ja źle zrozumiałam i pokoje są z łazienkami z zimną wodą i łazienkami z gorącą wodą, a mnie dostał się akurat ten pierwszy?

Przewrotność losu. Marzyło mi się zimno, chłód, lodowata woda i marzenia spełniły się. "Uważaj, o co prosisz"…

Zdobywam się na odwagę. Wchodzę pod prysznic. Gęsia skórka po minucie znika, ciało jest odświeżone jakbym cała noc spała a nie usiłowała zasnąć i słuchała koncertu modlitewno-koguto-ptako-końskiego…A jednak! Przyznaję! Jordańczycy mają świetne patenty na zmęczenie i brak snu. Polecam! Za to ostrzegam przed restauracją tuż obok hotelu "Źródła Mojżesza", w którym do dzisiaj można zobaczyć skałę, w którą podobno kiedyś uderzyła laska Mojżesza i wypłynęło z niej źródełko. Przyznaję jest ona czysta i dość elegancka. Obsługa jest miła i kompetentna. Problem jest tylko w tym, że najprawdopodobniej będziecie w niej jedynymi gośćmi, którzy zapłacą wygórowaną cenę i podatek od bycia frajerem, który nie rozumiał angielskiej wymowę kelnera-właściciela i dwukrotnie pytał się o cenę. Pomiędzy jednym pytaniem a drugim wzrosła ona o 10 dinarów i dochodząc do sumy "47" dinarów za kolacje dla dwóch osób, oczywiście bez alkoholu. Dla porównania: kolacja typu "szwedzki stół", smaczna, "domowa" w naszym hotelu to wydatek 12 dinarów, a 35 dinarów od osoby zapłaciłam za nocleg w namiocie Beduinów na pustyni wliczając w to: kilkugodzinną wycieczkę jeepem po pustyni, kolację, śniadanie, całodobową herbatę oraz dojazd z i do obozu na pustyni z osady beduińskiej położonej na skraju Wadi Rum…

 

 

 

 

Śladami Lawrence z Arabii 

Niskie, betonowe domy otoczone murkiem, piasek, wielbłądy, półotwarte furgonetki, osiołki, stare toyoty, ofiarowane Beduinom przed laty przez króla jordańskiego, by zachęcić ich do zrezygnowania z wędrownego stylu życia i przeniesienie się do stałego osiedla i murowanych domów; mężczyźni w czerwonych kefiach. Ani jednej kobiety na ulicy.

 

W nowoczesnym Centrum Turystycznym Wadi Rum czeka na mnie i Darka zamówiony dla nas przez właściciela hotelu w Wadi Mussa "jeep", który okazuje się półotwartą furgonetką z gąbkowymi siedzeniami pod prowizorycznym zadaszeniem z materiału. Wystarczyło mi pierwsze dziesięć minut jazdy w głąb pustyni, aby zrozumieć, że pustynie oglądane przeze mnie w Izraelu okrojone przez cywilizację zbliżoną do zachodniej miały w sobie tylko posmak egzotyki i niekończącej się przestrzeni. Tutaj był jej smak, a jego sedno pewnie gdzieś tam na Saharze, o którą się otarłam w Egipcie.

 

Obóz, w którym mieszkamy pod gołym niebem zbudowany jest tradycyjnie z dużego, wieloosobowego namiotu służącego za "lobby", kuchnię, pokój do odpoczynku i miejsce spotkań oraz z szeregu dwuosobowych namiotów, w których mieszczą się dwa łóżka stojące na dywaniku i jest jeszcze tyle miejsca, ze swobodnie można położyć dwa plecaki. Jest w nich tak gorąco w ciągu dnia, że warto wejść do nich dopiero nocą. Odpocząć w ciągu dnia lepiej jest w dużym, przewiewnym namiocie dającym cel i kubek gorącej, słodkiej herbaty.

Nocą można też wyjąć łóżka albo tylko materac na zewnątrz, pod niezanieczyszczone niebo, na którym gwiazdy świecą jaśniej niż gdziekolwiek indziej, a księżyc można dotknąć palcem.

 

 

Noc w obozie pod gołym niebem, to niezapomniane przeżycie

 

Pustynia oczarowuje mnie kolorami. Stopniowym przejściem barwy nasyconej jak letnie renklody do delikatnego puszka brzoskwiń muśniętego kolorem; fascynuje kształtami piaskowców i granitów dochodzących do 1700 metrów, z wiszącymi skalnymi mostami, z wieżami obronnymi i murami fortec. Turlam się po miękkich jak jedwab piaskowych wydmach, oglądam skalne rysunki zwierząt sprzed tysięcy lat i patrzę w oczy wielbłądów o długich rzęskach, które przystanęły na chwilę obok naszej furgonetki i poszły w sobie tylko znanym kierunku. 

 

Malownicze, kolorowe wąwozy zapierające dech w piersiach, pogaduszki w spotykanych po drodze obozach Beduinów, skała "Siedem Filarów Mądrości" Lawrence, angielskiego oficera, który przemierzał pustynię z małym oddziałem wojska w czasie arabskiego powstania przeciwko Turkom, a potem odgrywany przez aktora stał się postacią sławną na cały świat - rysują w mojej pamięci wyraźne obrazy skojarzone z zachwytem. Najbardziej jednak urzeka mnie odbywający się o zachodzie słońca spektakl opadania cieni popijany koktajlem kolorów uderzających do głowy o wiele bardziej niż przemycone z Aqaby wino pątników ze świętej góry Nebo, wypite na szczycie skały (nie pytajcie się mnie jak by się stamtąd schodziło gdyby nie było pełni księżyca oświetlającego drogę i przede wszystkim gdyby nie dbałość o każdy szczegół wyprawy i zapobiegliwość Darka, który nawet na taką okazję był idealnie przygotowany wraz z małą latareczką, nie mówiąc już o bezcennej butelce).

 

 

 

 

 

 

Kiedy dziś zamykam oczy i staram się odnaleźć w pamięci jakieś relaksujące miejsce by skoncentrować się na nim uciekając od problemów, ostatnio widzę wąwóz, skalne miasto i księżyc w pełni nad pustynią Wadi Rum. Nie ma on w sobie nic z kiczu, obrabianego schematycznie wizerunku srebrnej poświaty fluoryzującej na obrazach ulicznych artystów, poszatkowanej czarnymi kraterami podobnej w swej kategorii schematów do krwistej czerwieni zachodzącego słońca mieszającej się z różową słodkością zabarwionego nieba.

 

Do tej pory były to lasy, morze, góry… Nie jakieś konkretne miejsce tylko jakby reprezentacyjny model krajobrazu zbudowany z moich autentycznych doświadczeń, z filmów, książek i wyobraźni. Wadi Rum widzę konkretnie. Dokładnie tak, jak zobaczyłam, z realnymi szczegółami. Gdyby nie to, że dotarcie tam oznacza skomplikowaną logistycznie wyprawę, pewnie często bym tam wracała. Człowiek ma "swoje miejsca" w których nie wiadomo dlaczego nagle przestaje się garbić, myśleć o tym jaki bywa "nieudany", zmęczony sam sobą i pełen kompleksów. Miejsca, w których pozwala sobie na odgrzebanie siebie sprzed okresu schematycznej dorosłości - zaplanowanej, wykonanej i rozliczonej, gdzie nie ma potrzeby składania nieustannych raportów rozliczeniowych z podjętych decyzji, wypowiedzianych słów czy chociażby z tego jak się wygląda i jak oceniają nas inni.

Dla mnie Petra i Wadi Rum były odpoczynkiem od samej siebie. Nie macie pojęcia jak tego potrzebowałam.

 

 

Mój przewodnik po Jordanii 

Dziekuję, Darku! Było fantastycznie!

 

Informacje praktyczne:

 

1JD – ok. 1.5 USD

 

- 101 szekli – (Israeli Departure Tax)  cena przejścia granicy izraelsko-jordańskiej

 

- 8 dinarów gotówką - (Jordanian Departure Tax)  powrót do Izraela i przekroczenie granicy jordańskiej

 

- Taksówka z granicy do centrum miasta Aqaby – 6 dinarów

 

- Autobus z Aqaby do Petry (Wadi Mussa) – bezpośredni 5JD, z przesiadka w Ma'an JD 1.5 + JD 1.5 = JD3

 

- Pokój w hotelu  "Wadi Mussa Spring Hotel" (czysty, z łazienką) – po stargowaniu z 50 dinarów – 24 dinary (za dwie noce)

 

- Taksówka z Petry do Wadi Mussa – 1 dinar

 

- Dojazd taksówką z miasta do "Małej Petry" (Al Baitha)  i z powrotem, łącznie z postojem i zwiedzanie - ok. 40 minut – 10 dinarów + ew. 2-3 dinary napiwku (koniecznie zapłacić po zwiedzeniu, inaczej taksówkarz "obrazi się" i nie poczeka na Was)

 

- Wejście do starożytnego miasta Petry – bilet jednodniowy, dla tych, którzy nie zatrzymują się na noc w Wadi Musa – 90 dinarów;  jeśli śpicie w hotelu – 55 dinarów (weźcie na wszelki wypadek rachunek). Bilet dwudniowy JD65

 

- Konie, osiołki, "wliczone w cenę" wejścia do Petry-   praktycznie oznacza to, że zapłacicie "tylko" napiwek, w cenie równowartej cenie zwykłej przejażdżki

 

-  Kawa w starożytnej Petrze – 1 dinar, butelka wody – 3 dinary,  piwo JD6

 

- Bawełniana kefia na głowę – 3 dinary (stargowana z 7JD)

 

- Wisiorki – min. 1 dinar (uwaga farbują skórę)

 

- Większość cen da się "zbić" o ok. połowę. Koniecznie trzeba negocjować przed otrzymaniem usługi czy wejściem do taksówki.

 

Informacje o miejscowej komunikacji, załatwienie noclegu na pustyni, taksówki – możecie polecić właścicielowi waszego hotelu, przy czym można z góry określić sumę 35 dinarów za "pustynną przygodę", w która wliczony jest nocleg, posiłki i zwiedzanie pustyni.

 


Najlepiej nauczyć się arabskich liczebników, żeby wiedzieć ile się przepłaca, co wliczone jest w cenę przygody.

 

Taksowkarzem w Jordani jest każdy posiadacz samochodu, któremu uda się upolować cudzoziemca.

 


- WAŻNE!!!: zwrócić uwagę na to czy ceny podawane są (tak jest za zwyczaj) w starej monecie – filsach czy w piastrach (1 dinar = 100 piastrów = 1000 flisów).

Cena JD 1.75 (1 dinar 75 piastrów) zazwyczaj podawana jest w formie 1.750 flisów.

 

 

 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top