Za granicą

Sunday, September 26, 2010
Izraelczycy uwielbiają wyjazdy za granicę. Kto ich nie lubi? – zapytacie – i będziecie mieli rację, ale tylko w pewnym stopniu.  W Izraelu, żyjącym pomiędzy porannym wydaniem wiadomości a wieczornym, w państwie otoczonym morzem i wrogimi sąsiadami, ze spadającymi rakietami, militarnymi akcjami, wiecznymi demonstracjami, żołnierzami na ulicach, z prognozą pogody, w której zamiast deszczu wraz z niekończącymi się upałami zapowiadana jest latem wojna (na szczęście i tu jak na całym świecie meteorolodzy często się mylą), wyjazd za granicę, dla większości Izraelczyków, nie jest tylko poszukiwaniem przygody czy podróżą krajoznawczą, ale koniecznością życiową, bez której nie potrafią się obejść.

Są tacy, którzy twierdzą, że jest to konsekwencją klaustrofobicznie małego państwa, rozdartego konfliktami i by móc w nim przetrwać – potrzebny jest spokój Szwajcarii, wieczne piękno Rzymu, energia Nowego Yorku, egzotyka Tajlandii, romantyzm Paryża i przede wszystkim optymizm Indii, do których co roku wyjeżdża ok. 70 tys. młodych Izraelczyków, zwykle po zakończeniu służby wojskowej.


Podobno mieszkańcy Indii – biorąc pod uwagę ilość spotkanych przez nich Izraelczyków i hałas, jaki robią oni wokół siebie - myślą, że Izrael jest jednym z najbardziej zaludnionych państw na świecie i trudno, im uwierzyć, że liczba obywateli Izraela wynosi tylko  7.6 mln.


Izraelczycy, którzy często mieszkają w Indiach kilka miesięcy i nie potrafią zbyt długo wysiedzieć na jednym miejscu regularnie do nich powracają znacząc swoje ślady nie tylko w wielkich miastach, w nadmorskich plażach czy w górach, ale również w aszramach i licznych religijnych placówkach "Chabadników" (chasydów prowadzących działalność misjonarską wśród Żydów na całym świecie). W Indiach zakładają  oni własne restauracje, biura podróży, hotele, hostele i kluby oraz mają stałe miejsca spotkań w setkach miejsc.  Nie brakuje też miejscowych Hindusów, którzy z biegiem lat wyspecjalizowali się w  przyjmowaniu turystów z Izraela. Izraelczycy zwykle lubią przebywać we własnym towarzystwie, pomagają sobie nawzajem, są bardzo solidarni i nie można ich przeoczyć nawet w tak kolorowym i gęstym tłumie jak indyjski.


Kilka lat temu eliminacje do popularnego programu "Narodziny gwiazdy", opartego na amerykańskim "American Idol" ("Idol"), zostały, oprócz Izraela przeprowadzone właśnie w Indiach.


 


W Izraelu, powstałym w 1948 roku, będącym ze swej natury młodym państwem emigrantów (w 2001 roku 38% społeczeństwa stanowiły dzieci emigrantów) żyje tylko 5. 7 mln Żydów (mniej niż w USA) z ogólnej liczby ok. 16 milionów Żydów rozproszonych po całym świecie.  Każda, więc rodzina ma kogoś bliskiego za granicą, kogo odwiedza a fakt posiadania przynajmniej dwóch paszportów jest na porządku dziennym.


Wbrew pozorom, za granicę nie wyjeżdżają tylko niereligijni Żydzi, ale również ortodoksyjni. Ortodoksyjni, zwykle jadą do Europy - na groby sławnych rabinówi do USA, w odwiedziny współziomków, często nieuznających Izraela, jako państwa i będących mu, podobnie jak językowi hebrajskiemu, przeciwnymi, a laiccy żydzi wyjeżdżają, ponieważ "duszą się w tym małym kraju" – jak objaśnił mi to Jaron, kolega z pracy "i żeby nie zwariować muszą oderwać się od ciągłej obawy o bezpieczeństwo otaczającego ich świata".


 


W okresie świat i wakacji, czyli tradycyjnego okresu wyjazdów na ulicach miast jest zdecydowanie mniej korków, a ludzie ciągnący walizki na kółkach z nalepkami lotniska Ben Guriona i z dodatkową reklamówką "Duty Free" (zakupy w bezcłowych sklepach na lotnisku są sportem narodowym Izraelczyków) stanowią zwykły, powszedni obrazek niewzbudzający w nikim najmniejszego zdziwienia, choć duże zainteresowanie i wiele pytań – często zadawanych przez nieznanych przechodniów, którzy lubią być dobrze poinformowani i wykorzystać zebrane informacje do własnego wyjazdu.


 


W tym roku, w przewidywalnej liczbie 1.2 mln pasażerów korzystających z usług lotniska im. Ben Guriona w żydowskim miesiącu tiszrej (obecnie we wrześniu) będzie również moja rodzina.  Jak przystało na Izraelkę - choć z podwójnym obywatelstwem – i ja wyjeżdżam, za granicę. Niestety, Luna - moja suczka - nie. Metuka znalazła jej, idealne miejsce na czas naszej nieobecności: "Dog School" – Hotel Boutique dla psów". Jego reklama – w formie pocztówki – czyhała na zainteresowanie sobą w jednej z popularnych restauracji w Tel Awiwie.  Metuka, która właśnie zaczęła drugą klasę, przestudiowała dokładnie całą ofertę, po czym oświadczyła, że ona "bardzo, bardzo, bardzo prosi" i jej "największym marzeniem" jest wysłanie suczki do tego raju ofiarującego za 70 szekli na dobę:


- "Zrozumienie potrzeb fizycznych i mentalnych psów (przy "mentalnych" zacięła się trochę z czytaniem i potrzebowała wyjaśnienia)


- Kamery bezpieczeństwa


- Klimatyzację


- Wersalki


- Basen


- Zielony ogródek


- Agality (na szczęście, w nawiasie było wyjaśnienie informujące, że oznacza to: tor przeszkód dla psów)


- Kuchnię "gourmet" (wyrafinowaną kulinarnie)


- Usługi fryzjerskie i Spa


- Stały nadzór weterynarza


- Dywany


- Telewizję LCD


Niestety, ponieważ jestem zdecydowanie przeciwna telewizji w pokoju dzieci i psów, a moja suczka, "biedna Luna" - Cavalier King Charles Spaniel, choć podobna z charakteru do labradorów nie kocha tak jak one wody i może obejść się bez Spa, choć na dywany pewnie połakomiłaby się – ku niezadowoleniu mojej córki, zamiast w pięcio gwiazdkowym hotelu, podczas naszej nieobecności zostanie w zwykłym, rodzinnym domu naszych przyjaciół, za to bardzo sympatycznym.




Metuka


 Tym razem, ze względu na święta i wolny czas, pakowanie, którego zwykle, niecierpię, bo zawsze biorę za dużo tego, co niepotrzebne i za mało tego, co potrzebne i mam poważne problemy z podejmowaniem decyzji, było czystą przyjemnością.

Metuka postanowiła, że nadszedł już właściwy czas, żeby zacząć podróżować z własną torbą i miałyśmy masę dobrej zabawy przy wspólnym decydowaniu, jakie zabawki i ubrania weźmiemy ze sobą. Przy okazji mogłam wtajemniczyć ją w arkany dobrego smaku, a przynajmniej tego, co nim nazywam i pokazać jej, jakie komplety ubrań można ze sobą złożyć, biorąc pod uwagę kolory, fakturę materiału, wzór i funkcjonalność. Metuka musiała podjąć decyzję w sprawie tego, co lubi bardziej, a co mniej, co jest dla niej ważne, a co nie i skonsultować to na dodatek z mną, a czasami nawet i z tatą, kiedy mama też nie potrafiła rozsądzić, co "tak", a co "nie". Przede wszystkim jednak była to niezła zabawa, szczególnie, kiedy dołączyła do nas Libi, 7 letnia sąsiadka, "specjalistka od najnowszych trendów" i pod jej komando dziewczynki zaczęły "teatrzyk mody" przerywany koncertem piosenek. Od czasu do czasu, przywabiony odgłosami śmiechu, wpadał do pokoju Mashi (192cm.wzrostu, koszykarz) rozbawiając nas próbami ubrania się, w spódniczkę siostry (120cm wzrostu) i popisami tańca brzucha…


Po wybraniu wszystkich rzeczy na podróż, poprosiłyśmy Eyala by popatrzył praktycznym okiem i odrzucił to, co niepotrzebne i dodał to, co niezbędne.  Od kiedy wysłałam mojego syna na wakacje do rodziny w Polsce z torbą pełną cieniutkich koszulek i krótkich spodenek, za to z niewielką ilością ciepłych rzeczy (zrozumcie: w Izraelu było wtedy od dłuższego czasu 40 stopni, pakowałam go w pokoju bez klimatyzacji pocąc się jak w saunie i jakoś zabrako mi wyobraźni podsuwającej obrazki polskiego lata w deszczu, zimna i temperatury jaka panuje zwykle w Izraelu zimą) nabrałam zwyczaju radzenia się mojego praktycznego i rzeczowego męża.


Biedak, pod wpływem proszącego wzroku córki (świetna aktorka!) nie mógł wywiązać się z zadania, w rezultacie, czego cała torba Metuki wypełniła się ubraniami i zabawkami. Mam nadzieję, że moja córka uciągnie ją i będzie miała w co się ubrać...


Kilka miesięcy temu, jedząc kolację w gronie znajomych w Jaffo, siedział z nami pewien człowiek, bardzo często podróżujący po świecie, właściciel kilku firm, mających swoje filie w Nowym Yorku, Londynie, Paryżu i Tel Awiwie. Ów pan oświadczył, że od lat nie musi się już pakować i wyleczył się też z "gorączki podróży". 4 walizki z rzeczami odpowiednimi do klimatu i miejscowego "kodu ubioru" zawsze czekają na niego przygotowane w domu. Wyjazd za granicę jest dla niego tym, czym dla mnie wejście do samochodu i dojazd do pracy. Wraz z częstotliwością podróży, odwiedziny innego państwa, czy innego nawet kontynentu straciły dla niego swoją magię, spowszedniały i przestały być ekscytujące.


Czasami dobrze jest być niezbyt bogatym człowiekiem marzącym o podróżach, a jeszcze lepiej niezbyt bogatym człowiekiem właśnie wyruszającym, tak jak ja, w podróż!



Och, jak ja się cieszę!!!


Żegnajcie! Spotkamy się za dwa tygodnie!


A hoj, kapitan!  


Kryształowa biografia

Saturday, September 11, 2010

Adam ze zdziwieniem stwierdził, że nie jest już młodym mężczyzną. Nadal potrafił po pierwszej minucie zapalić się do jakiegoś przedsięwzięcia i go zrealizować – nie ważne czy była to nowa firma, pomoc komuś czy zakochanie się w kolejnej, inteligentnej i obowiązkowo twórczej, ale nie niekoniecznie ładnej kobiecie czy wylecieć, z dnia na dzień, na jakąś wymyśloną wieczorem eskapadę na drugi koniec świata.


Codziennie szybkim krokiem przemierzał kilometry telawiwskiej plaży dbając o wysmukłą sylwetkę, spotykał się z kilkunastoma osobami w sprawach firmy, której był właścicielem i z licznymi znajomymi, którym nie potrafił odmówić wypicia kawy w zaciszu ich domu czy zjedzenia obiadu w modnej restauracji na mieście.


 


Biegał, załatwiał, pracował, kochał, zdradzał z takim samym zapędem i gotowością jak czytał, chodził do teatru i na koncerty. Mimo upływu lat, nie miał przy tym nawet śladu zadyszki. Nieuchronność starzenia się od dawna mógłby zobaczyć w swoich przerzedzonych włosach, tracącej elastyczność skórze czy wypukłościach żył na rękach. Nie był on jednak mężczyzną, który patrzy w lustro studiując zmiany i zastanawiając się nad swym wyglądem. Nigdy zresztą nie uważał się za przystojnego i chyba obiektywnie, ze swoją skromną posturą, nigdy nim nie był, co bynajmniej nie oznaczało braku powodzenia u kobiet czy kompleksów. W jego atrakcyjność wpisana była inteligencja, oryginalność, niespożyta energia, umiłowanie życia, tolerancja dla ludzkich słabostek i nieprzemijający urok chłopca.


 


Jego dzieci, a ostatnio i wnuki, chcąc czy nie chcąc, udowadniały mu upływ czasu, podobnie jak coraz to częstsze spotkaniach z kolegami na cmentarzu. Ostatnio, kiedy był na jednych z nich, przypomniał mu się ojciec. Chyba był w jego wieku, kiedy zmarł. Bardzo go kochał, choć często, jak zwykle to bywa z indywidualistami, buntował się przeciwko jego surowości przyznając, jednak, że był sprawiedliwy i szlachetny. Ojciec zawsze dbał o wygodne, ciekawe życie dla niego i brata, kupował mamie prezenty i zawsze można było na nim polegać, mimo, że nie zawsze się z nim zgadzał. Był bardzo zajętym człowiekiem na wysokim stanowisku, ciągle wyjeżdżającym w delegacje, zapracowanym i zmęczonym. Odszedł nagle, na zawał serca, jeszcze przed tym, kiedy urodziły się Adamowi dzieci. Nie zdążył poznać swoich wnuków ani się w nich zakochać, tak jak przytrafiło się to jego matce, zmarłej kilka lat temu, a one, nie tylko że go nie znały, to mało interesowały się przeszłością swojej rodziny.


"Muszę coś z tym zrobić" – postanowił Adam i jeszcze tego samego popołudnia, wracając z pogrzebu, na tylnym siedzeniu samochodu, postanowił opracować i wydać biografię swoich rodziców, a może nawet pokusić się o historię całej rodziny i niezwłocznie, od razu po powrocie do domu, zacząć szukać materiałów do niej.


 


Była 23 w nocy. Adam siedział na podłodze w swoim gabinecie. Butelka wina opróżniona była już prawie do końca, kiedy z pokaźnej paczki listów, posegregowanych według dat, opasanej szeroką, brązową gumką wyjął jedną kopertę. W środku było dobrze zachowane zdjęcie. Kiedy je zobaczył, wstrzymał automatycznie oddech. Po chwili wypuścił powietrze z długim świstem, poprawił okulary i po raz kolejny przybliżył fotografię do oczu.


Od kiedy zaczął, kilka godzin temu, przeglądać papiery i pamiątki po rodzicach – a miał ich sporo, bo nigdy niczego nie wyrzucał – nic nie wstrząsnęło nim tak bardzo, jak ta podobizna ojca w sile wieku, w brązowym kapeluszu na ławce w warszawskich Łazienkach.


 


Matka lubiła zdjęcia. Fotografowana, wyglądała na nich lepiej niż w rzeczywistości. Jej zastygnięty na wieczność uśmiech, ciepły i filuterny - zupełnie innym niż ten ostatniej kochanki Adama, która nawet wtedy, kiedy była wesoła budziła rezerwę i dystans wyczuwalnym w niej smutkiem - oraz czarne oczy nabierały nieprzemijającej łagodności i dobroci.


Na większości zdjęć matka nie była sama. Zawsze lubiła otaczać się ludźmi. Stąd też na fotografiach wiele było jej ujęć z koleżankami, na przyjęciach noworocznych, na nartach, uroczystościach rodzinnych, wokół stołu, w sanatorium, z dziećmi: Adamem i Piotrem i z wnukami.


Czasami był na nich ojciec. Zawsze wyprostowany, poważnie obejmował mamę przytrzymując ją tak mocno za ramię, że sukienka, płaszcz czy bluzka miały na wysokości jego uścisku widoczne wgniecenie z fałdami. Miało się wrażenie, że najważniejszą rzeczą na świecie, czy wręcz obsesją jego życia, było chronienie jej i zapewnienie bezpieczeństwa.


 


Ojciec nie lubił się fotografować. Wydawało mu się to stratą czasu, niepotrzebną czynnością, którą można pominąć. Jeśli wyjeżdżał gdzieś na zagraniczne wyjazdy służbowe nigdy nie robił na nich zdjęć i nigdy o ich nie opowiadał szczegółowo. Trzeba było długo przekonywać go do ustawienia się do nielicznych rodzinnych fotografii, a większość jego zdjęć zrobili mu koledzy podczas pracy czy na wspólnych spotkaniach. Nie było problemu ze znalezieniem go wśród kilkunastu innych twarzy na grupowych odbitkach. Był na nich jedynym człowiekiem nieuśmiechającym się i patrzącym zwykle w bok.


Tylko na tym, jedynym zdjęciu, w całym stosie czarno-białych fotografii, ojciec patrzył wprost w kamerę, śmiejąc się wesoło. Adam nigdy w życiu nie widział go tak szalenie szczęśliwym i zadowolonym z siebie. Przez chwilę zastanawiał się nawet czy nie pomylił się, co do tożsamości osoby widniejącej na zdjęciu. Nie było jednak wątpliwości. To był on, choć kompletnie zmieniony. Nie znał go takim. Próbował przypomnieć sobie kiedy ostatnio widział go chociażby uśmiechającym się. Nie potrafił. Za każdym razem z przeszłości wracała do niego poważna twarz ze ściągniętymi surowo ustami. Do tej pory wydawało mu się, że jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, jego ojciec nie potrafił okazywać uczuć ani o nich mówić. Od lat zakwalifikował go do kategorii tych, którzy nie byli w stanie intensywnie przeżywać czegokolwiek.


 


- Czyżbym się mylił? Ależ ze mnie głupiec! Ja go, przecież w ogóle nie znałem! - Adam myślał, że za chwilę się rozpłacze. Nie zrobił jednak tego. Obrócił fotografię na drugą stronę. Jakaś nieznana ręka wykaligrafowała starannym pismem, pochylonym w prawą stronę tekst:


"Waldkowi, mojej miłości, na pamiątkę ostatniego spotkania - Maria". Nad nim, w prawym rogu widniała data: 12.5.1957.


- Miałem wtedy 15 lat - pomyślał Adam – a Piotrek 17… Ze zdenerwowaniem rozerwał kopertę wydobywając z niej złożony równo w połowie list. Pisała go jakaś kobieta. Adresatem był Waldemar Zahariasz. Nie potrzebował czytać kolejnego listu by zrozumieć, że jego ojciec, nie tylko, że miał kilkuletni romans z jakąś młodszą od niego o 20 lat gojką, to naprawdę ją kochał, tęsknił do niej i spotykał się z nią, tak często jak tylko mógł.


 


Adam, w pierwszym odruchu wściekłości, nie mógł przestać rozrywać kopert, tak  jakby to one były winne wstydliwym sekretom, i wielokrotnie czytać listów, aż do ostatniego słowa…


Czuł się oszukany i okradziony ze wszystkich historii z życia najbliższego mu człowieka, którymi ten dzielił się z nią - zamiast z nim. Nie potrafił zrozumieć jak przeoczył fakt istnienia tej kobiety w biografii swego ojca. Miał żal, że nigdy nie opowiedziano mu o niej - nawet wtedy, kiedy zostawił swoją żonę dla innej kobiety - i nienawidził kochanki ojca za ukradzioną miłość, która należała się jego matce.



Po kilku dniach, nieprzespanych nocach i kolejnej lekturze listów - złość i nienawiść wyblakły a na ich miejscu pojawiło się zrozumienie, a nawet coś w rodzaju litości, choć do niedawna niemożliwą wydawała mu się sytuacja, w której jego dumny, wspaniały ojciec kiedykolwiek potrzebowałby od kogokolwiek współczucia. Odkrył bowiem, że jego ojciec był bardzo samotnym człowiekiem, a jedyne chwile odpoczynku od narzuconych sobie wysokich standardów, perfekcyjnie wypełnianych obowiązków zawodowych i rodzinnych były… z nią - tą kobietą, którą ojciec zostawił, w 1958 roku, wyjeżdżając rozczarowany socjalizmem z Polski do Izraela.


Postanowił ją odszukać. Miał, co prawda jej adres w Warszawie, ale ostatni list przyszedł wiele lata temu. Naiwnością byłoby przypuszczać, że nadal mieszka w tym samym miejscu. Mimo wszystko, poleciał jednak jeszcze w tym samym tygodniu.


 


- Waldek! – starsza pani, która otworzyła mu drzwi, żeby nie upaść oparła się o ścianę. – Przyjechałeś!!!


Adam poczuł się niezręcznie. Nie wierzył, że uda mu się znaleźć Marię i absolutnie nie był przygotowany na to, że ta weźmie go za jego ojca. Stał tam na trzecim piętrze kamienicy w Warszawie i nie wiedział, co powiedzieć. Nawet zwykłe – "dzień dobry" – nie przechodziło mu przez gardło.


Na szczęście kobieta uśmiechnęła się odgarniając włosy z czoła i powiedziała opanowanym głosem:


- Przepraszam. Wzięłam Pana za kogoś innego. Jest pan za młody by być tym, o kim myślę. W czym mogę pomóc? - Maria wyprostowała się i popatrzyła mu prosto w oczy. Była chyba tylko kilka lat starsza od Adama. Dystyngowana. Szczupła. Niewysoka – jak jego mama.


- Jestem Adam Zachariasz. Przyjechałem z Izraela w sprawie mojego ojca.


- Proszę wejść – kobieta szeroko otworzyła masywne, drewniane drzwi wpuszczając go do środka.


- Napije się pan herbaty? Mam też wczorajsze ciasto z wiśniami.  Nałożyć Panu kawałek?


- Z chęcią – odparł Adam trochę zbyt entuzjastycznie.


Siedząc w fotelu pod oknem, patrząc na bibliotekę z książkami i ręcznie szydełkowany obrus nie mógł uwierzyć, że znalazł się w tym pokoju, a kobieta, która gotuje dla niego w kuchni wodę, całowana była namiętnie przez jego ojca, który ją kochał i pisał do niej przez lata listy.


 


- Jest pan bardzo do niego podobny – Maria postawiła przed nim filiżankę z parującą zawartością i apetycznie wyglądającym plackiem na porcelanowym talerzyku.


- Tak? – zdziwił się, choć doskonale o tym wiedział. Wszyscy powtarzali mu to od lat. - Pani go jeszcze pamięta?


- Ja? – westchnęła i wstała nagle z fotela.


- Nie mogłabym go zapomnieć, nawet gdybym chciała. Wie, Pan...nawet nie wyszłam za mąż, choć mogłam… Czekałam… Głos jej się lekko załamał, i choć była obrócona w tym momencie tyłem do niego, nie miał wątpliwości, że powstrzymuje płacz.


- Czy on żyje?


- Nie. Zmarł lata temu.


- Ach tak? – pozornie obojętnie zdziwiła się kobieta po czym wyszła bez słowa z pokoju.


Adam po raz kolejny dzisiejszego poranka poczuł się niezręcznie. Po jakiś pięciu minutach Maria wróciła do pokoju w butach, z torebką przewieszoną przez ramię i jakimś zawiniątkiem. Podała mu go.


- To są listy pańskiego ojca – powiedziała cicho - może chciałby je pan przeczytać? Adam gwałtownie wstał z fotela. Zastawa zadrżała ostrzegawczo i odrobina herbaty wylała się na spodeczek.


- Przepraszam


- Nie ważne! Czy... mogę pana pocałować? – Maria spytała niepewnym głosem.


- Oczywiście! – natychmiast przytaknął, choć sam pomysł wydawał mu się absurdalny.


Pocałowała go we włosy, jakby był małym dzieckiem, a nie starszym już panem, po czym powiedziała:


- Wychodzę. Proszę czuć się jak u siebie w domu, przeczytać wszystko… posiedzieć, zjeść coś – lodówka jest w kuchni, sam pan znajdzie… Nie potrafię teraz rozmawiać. Może następnym razem?... Przepraszam. Muszę wyjść. Zostawiam panu klucz. Proszę dwa razy zamknąć i zostawić  go pod wycieraczką. Jeszcze raz przepraszam…



Wyszła. Usłyszał zamykane drzwi a potem stukot obcasów na schodach. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Zostać w tym mieszkaniu, czy może wrócić do hotelu?  Stał chwilę niezdecydowany miętosząc koperty w ręku, po czym usiadł i zaczął czytać o ojcu, którego nigdy nie znał. Kiedy skończył, zamknął mieszkanie dwa razy. Następnego dnia był już w Tel Awiwie.


 


Rok później wyszła księga pamiątkowa rodziny Zachariasz. Wynajęty historyk solidnie i rzeczowo opracował dane historyczne sięgające kilku pokoleń wstecz. Wybrano najlepszy gatunkowo papier i elegancką okładkę. Oprócz obszernych tekstów były w niej mapki, zdjęcia, dokumenty i nawet rysunki dzieci. Nie pominięto najmniejszego detalu z biografii jej członków. Tylko imię Marii nie pojawiło się w niej ani razu.


 

W sobotę, o 12:00, w Krakowie

Saturday, September 4, 2010

Jeśli chcielibyście poznać jedną z postaci przewijających się przez moje posty (m.in. patrz posty o Nazarecie) i twórczość wybitnego dramaturga izraelskiego, Hanocha Levina, o którym pisałam i którego cytuję, wybierzcie się dzisiaj (o ile jesteście z Krakowa), 4.9.10, o 12:00 na ul. Szeroką 6, w Krakowie. Odbędzie się tam spotkanie zorganizowane przez Teatr "Barahah" i Wydawnictwo "Austeria".


 


Pozdrawiam wszystkich


Miłego dnia


 


http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/100822.html


"Inception". Podświadomść naszej podświadomości

Friday, September 3, 2010

 


"Przecież życie jest snem / tylko snem / i ten, kto żyje śpi / i śni siebie pokąd nie prześni siebie”. Pedro Calderon de la Barca


 


 Wszystkie miejsca w sali kinowej były zajęte. Nie było to spowodowane tylko atrakcyjnością intensywnie chłodzonych sal kinowych (w ten wieczorny piątek wilgotność w Tel Awiwie  wynosiła 56% a temperatura dochodziła do 28°C), ale szybko rozprzestrzeniającą się popularnością filmu "Inception" (w hebr. tłum."Początek"), w reżyserii Christophera Nolana i główną rolą graną przez Leonardo di Caprio, aktora szczególnie lubianego w Izraelu, nie tylko dla niego samego, ale również dla jego izraelskiej, wieloletniej partnerki – top modelki Bar Rafaeli, którą izraelscy widzowie znają z reklam od czasu, kiedy była ośmiomiesięcznym dzieckiem.





Leo Di Caprio i Bar Rafaeli



Nie pamiętam już nawet, kiedy ostatnio zdarzyło mi się siedzenie w pełnym kinie.


Film "Inception" ("Początek"? "Start"?), oparty na wielokrotnie spiętrzonej zasadzie snu (marzenia) we śnie o śnie przypominał mi chińską kostkę-układankę zawierająca w sobie ukryte wnętrze odsłaniające się wraz z ujawnieniem się nowych, sekretnych elementów.


 


Wykorzystanie idei marzenia sennego, schodzenia do coraz to niższych podkładów podświadomości, fantazyjna, logiczna koncepcja zaskakująca widza szaloną, skomplikowaną fabuła stawia go w sytuacji ludycznego pobudzenia. Widz stara się przewidzieć, wywnioskować i zrozumieć każdą scenę, choć nie do końca jest w stanie podążać za jej powikłaniami, sprzecznościami, lustrzanymi odbiciami i labiryntami odkrytymi we wnątrz labiryntu. Ciągi rozumowe, które udaje mu się rozszyfrować, wywołują automatycznie uśmieszek zadowolenia z siebie i poczucie dobrej zabawy.


 


Oprócz perfekcji trików, trzymającej w napięciu akcji i muzyki Edith Piaf najciekawszą dla mnie była reakcja publiczności. W pięciominutowej przerwie w seansie, widzowie nawzajem przepytywali się ze zrozumienia filmu próbując przewidzieć ciąg dalszy, komentując fabułę i porównując ją do kultowego "Matrixa". Okazało się też, że byli na sali i tacy, którzy, mimo, że film wyświetlany jest w Izraelu dopiero trzy tygodnie (w pierwszym tygodniu wyświetlania, "Inception" zdążył "zarobić" w USA 60 milionów dolarów), byli już na nim kilkakrotnie. To właśnie oni, na głos, próbowali wyjaśnić mniej obeznanym z logicznymi zagadkami widzom, o co w tym wszystkim chodzi i …sami się gubili.


 


Szkoda, że film, w początkach trochę przegadany, kończy się sentymentalną, wielokrotnie powielaną sceną tatusia odzyskującego swe dzieci i typicznym, amerykańskim happy endem: wszyscy bohaterowie nie tylko, że wychodzą cało z niebezpiecznych opresji, to na dodatek znajdują się bez najmniejszego nawet uszczerbku na fryzurze, w komfortowej, pierwszej klasie samolotu lecącego do Miasta Aniołów...


 


Powiedzcie sami: kto śni kogo? My ich czy oni nas?


 

Ateistka?

Wednesday, September 1, 2010

Czasami nazywam siebie ateistką, choć nie jestem do końca pewna czy mam rację. Bo jeśli tak… to, kim jest ten miniaturowy Pan na moim lewym ramieniu? Nie muszę obracać nawet głowy, żeby wiedzieć, że siedzi tam, założywszy nogę na nogę i patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem. Ten młody mężczyzna z zawadiacką czupryną długimi rzęsami panienek, ubrany w elegancki, czarny garnitur w prążki - od samego Armaniego -niebieską koszulę i purpurowy, krawat utkany z nici znalezionych w ogrodzie cesarza Huang Di, w wyglansowanych butach, zawsze tych samych: z miękkiej skórki, wygodnych i lekko zużytych - całe stulecia już takich nie szyją - patrzy się na mnie z boku i chyba dobrze się bawi, choć trudno przecież być tego pewnym, bo nie ma w nim odrobiny melancholii, ani śladów depresji. Nie obgryza paznokci, nigdy nie potrzebował psychologa i on, wszystko wiedzący nie wie, co to prozac. Skusiłby się może na kieliszek czerwonego wina z dobrego rocznika, ot tak, dla kurażu a nie z przyzwyczajenia, ale wypiłam ostatnią butelkę a poślednimi trunkami wstydzę się go częstować..


 


Uśmiecham się do niego kokieteryjnie spod półprzymkniętych oczu zapominając, że to przecież Bóg – mimo, że ja widzę człowieka - i na nic nie zdadzą się kobiece tryki, choć nie wiem jak bym się starała, bo przecież to on je wymyślił, tak jak mnie samą, a może nawet i siebie samego?


Nie potrafię niczym go zaskoczyć, bo wszystko i tak znał i zna przede mną. (Trochę mi go żal, bo niewiedza kryjąca niewiadomą dużo ma dla mnie uroku). Na nic moje wysiłki. Nie zmylą go rozszerzone źrenice, mokre wargi i sukienka… ta fioletowa, kontrastująca z jasną plamą moich włosów, zharmonizowana z barwą oczu, którą kiedyś mój kochanek nazwał fiołkową. Nie był romantykiem, ani sentymentalnym chłopcem wzruszającym swą dziewczynę bukietem sprzedawanym przez podstarzałe kwiaciarki w ondulowanych włosach tlenionych na rdzawy kolor chwastów. Chciał mi tylko zaimponować poetyckością - taka była w tamtych czasach moda - zauroczyć księżycem, kwiatami i zaproszeniem na trzydaniowy obiad w akademickiej stołówce.


 


Mój przystojny Bóg studiując mą bezsilność łowi uśmiechy, które mu posyłam.  Kiedy nie jest zajęty swoimi sprawami, lubi pochylać się w moim kierunku jakby lekko niedosłyszał lub chciał nawiązać intymniejszy kontakt. Z bliska obserwuje mnie uważnie, bez najmniejszego drgnięcia powieki czy zmiany w twarzy. Czuję się w takich momentach jak tropione zwierzę w norze. Kulę się w ramionach, spuszczam wzrok w ziemię i gubię wątek bojąc się poruszyć. Wystarczyłoby przecież przechylenie się w jedną stronę, a Pan mógłby wpaść w miejsce gdzie zaczyna się u mnie niewinne wgłębienie, tam gdzieś pomiędzy szyją a ramieniem. Nie chciałabym być odpowiedzialna za zachwianie równowagi świata a przyznam się Wam, że czasami miewam kłopoty z utrzymaniem pionu i nigdy nie miałam predyspozycji do kariery w cyrku.


Prostuję się więc powoli, pilnie bacząc na to by nie chwiać się zbyt mocno i wzdycham z ulgą, kiedy widzę go znów nieruchomego, z nogą na nodze, wpatrującego się w dal w której dla mnie nic nie ma.


 


Mogę mu wtedy ponownie zawracać głowę samotnością we mnie i zmęczeniem, nie bacząc na formę i na to, że się powtarzam, bez przesiewu słów i strachu, że wymsknie mi się coś nieodpowiedniego, bo przecież nie zawsze panuję nad słowami. W momencie zaś, kiedy kończę - on zaczyna opowieść o deszczu, do którego tęsknię od marca (skąd wiedział?) - budząc we mnie płacz, na który nareszcie sobie pozwalam, bo gardząc szantażem łez i własną słabością, nigdy prawie tego nie robię. Pan zaś pieszczotliwie bawiąc się moimi włosami szepcze mi do ucha: rozumiem!


Wiem. Wszystko będzie dobrze.  Muszę tylko jeszcze poudawać z nim trochę: ja – że w niego nie wierzę, a on - że jest zwykłym facetem siedzącym na ramieniu kobiety, która nie modli się do niego i nie potrzebuje łaski.


 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top