Postanowiłam w końcu wyjść z szafy. Krzywej i pustej, chybocącej się niepewnie od lat jakby miała za chwilę się rozpaść. O!!! Właśnie się rozpadła! Wyszłam na zewnątrz. W szafie było ciemno, więc nie dziwcie się, że mrużę oczy. Bez ochrony czterech ścian, zamka zamkniętego na mosiężny klucz i zapachu kulek na mole, kojarzącego się z zapomnianym już uściskiem pewnej starszej kobiety, czuję się niepewnie. Stojąc przenoszę niespokojnie ciężar z jednej nogi na drugą i wolno sprawdzam stabilność gruntu. A może i on się chwieje, albo i ja sama?
Nie wychodzę z szafy z zamaskowaną twarzą i wytartą linią w dowodzie osobistym, w miejscu gdzie zwykle napisane jest imię i nazwisko. Większość ludzi podobnych do mnie woli pozostać anonimowymi i według statystyk ma - po znajomości z pierwszej linii - ułatwione wejście do popularnego na całym świecie klubu AA (Anonimowych Alkoholików).
Jestem DDA.
Wiecie, co oznaczają te drukowane literki? Czy dotyczą Was, albo Waszych dzieci? Nie? Macie szczęście! Ja, trochę mniej, ale to było dawno temu, choć nadal ta etykietka, w moim przypadku jest aktualna. Prawda, że kojarzy się z jakąś chorobą, naukowym syndromem czy wirusem?
Nie. Nie martwcie się. DDA nie jest zaraźliwy. Oznacza: Dorosłe Dzieci Alkoholików i dla wielu osób kojarzy się ze wstydem. Niby nie za siebie, ale za kogoś innego, bliskiego, zwykle rodzica, ale dzieci – niezależnie od wieku – biorą go na siebie, bo nie potrafią oddzielić swojej osoby dorastającej w dysfunkcyjnej rodzinie - od alkoholika, którego bezpośrednio dotyczy ten problem. Tak jakby koniecznym było wspólne poniżenie, dyshonor, upokorzenie i idące z nim w parze poczucie niskiej wartości, braku wiary w siebie, wybuchy złości, użalanie się nad sobą, reakcje lękowe i strach przed tym, że może jest się lub będzie podobnym do tego, którego widziało się tak często obejmującego butelkę zamiast nas i traktującego ciała żony i dzieci jak zwykły worek treningowy pozwalający na upust frustracji.
Zauważyliście, z jaką łatwością przeszłam z liczby pojedynczej do mnogiej? "Nas" – nie "mnie"! Od razu poczułam się raźniej. Faktycznie. Nie jestem sama. Problem alkoholizmu i przemocy w rodzinie dotyczy lub może dotyczyć nie tylko mnie, ale i innych ludzi niekoniecznie należących do DDA, AA, DDPO*.
W dzieciństwie nigdy nie zapraszałam nikogo do domu. (Do tej pory trudno mi przyjmować gości bez stresu mającego swój początek w tamtym okresie). Nie chciałam żeby się nie wydało, że mój ojciec nie potrafił skończyć delektowania się wysokoprocentowymi napojami na jednej butelce, lubił pić alkohol częściej niż inni ojcowie - choć, może z podobną regularnością, ale nikt nigdy mi o tym nie powiedział - i kiedy jest pijany, jego ręce potrafią znaczyć czerwone ślady swojej obecności na ciałach najbliższych mu ludzi.
Idąc ulicą, koło domu rozglądałam się uważnie czy przypadkiem nie widzę jakiejś znajomej, chwiejnej sylwetki, którą można by skojarzyć ze mną i wyśmiać mnie za nią lub pogardzać mną za jej słabość.
Nikomu się nie zwierzałam. Nikt nie wiedział... A właściwie… wiedzieli prawie wszyscy, choć się do tego nie przyznawali: sąsiedzi, przypadkowi przychodnie, listonosz, dzieci z mojego podwórka, sprzedawczynie w sklepie spożywczym z działem "alkohole", ksiądz chodzący po kolędzie, kuratorka, koledzy z pracy, dalsza i bliższa rodzina.
Nie wiedziały tylko moje najbliższe koleżanki, nauczyciele, chłopcy, z którymi umawiałam się na randki czy znajomi z harcerstwa, w którym aktywnie działałam. Oni nie mogli wiedzieć! Nie pozwoliłam im na to!!!
Mając 23 lata, moja koleżanka opowiadając o czymś szerszemu gronu osób, pomiędzy jednym zdaniem a drugim, wtrąciła: "mój ojciec alkoholik…" Nie pamiętam, czym skończyło się to zdanie. Nie wiem czy pobladłam, zsiniałam czy może odwrotnie, byłam czerwona? Chyba jednak wyglądałam tak jak zwykle – dość blado i nijako. Od dziecka uczyłam się skrywania emocji, szczególnie tych bolesnych, problematycznych. Nic nie powiedziałam, nie zemdlałam z wrażenia, mimo, że pewnie powinnam była, biorąc pod uwagę siłę oddziaływania na mnie tych pozornie błahych dla kogoś innego i zwykłych słów wypowiedzianych publicznie: "mój ojciec alkoholik"…
Moja najskrytsza tajemnica została nagle wyjawiona całemu światu przez kogoś podobnego do mnie, ot tak sobie, jak gdyby nigdy nic. Pozwolono sobie na to bez dramatycznej pauzy, szeptu, prośby o dyskrecję. Wokół nie było zabezpieczającej siatki przyjaznych ludzi dotkniętych tym samym problemem, ani specjalizującego się w zagadnieniu psychologa. Wyznanie to nie zostało przesłane, tak jak ja robię to teraz - w wirtualną bezosobowość informatycznej sieci, gdzieś tam w odległym kraju mówiącym obcym językiem. Moja prawda ukryła się w ciszy pokoju, przerywanej odgłosem wystukiwanych liter i szmerem pracującego komputera.
Te trzy słowa tamta dziewczyna wypowiedziała bardzo naturalnie. Tak jakby mówiła: "mój ojciec inżynier, mój ojciec nauczyciel, mój ojciec muzyk"… Bez negatywnych konotacji. Bez nienawiści czy nieśmiałości w głosie. Byłam zaszokowana. Najdziwniejsze jednak były moje myśli. Nie zdyskwalifikowałam jej od razu, jako kogoś gorszego, bo była córką alkoholika, stosunek innych studentów do niej nie zmienił się w tej samej czy w następnej chwili w poniżającą litość, okazywaną z wyższością komuś, kto jest w sytuacji o wiele gorszej od naszej, nikt nie ofiarował jej pustego stwierdzenie typu: "nieszczęśliwa, biedna dziewczyna" (w domyśle: jak dobrze, że ja nie jestem w jej sytuacji) i nikt nie odwrócił się do niej plecami, demonstrując tym ruchem przekonanie, że człowiekowi szanującemu siebie i swoich najbliższych, nie warto przebywać w jednym towarzystwie z kimś, kto ma w swojej rodzinie nałogowego pijaka, bo jest on "podejrzany", "inny" w znaczeniu "gorszy" tak jak uliczny żebrak, który "na pewno" zasłużył sobie na to by koczować na ulicy w biedzie i którego lepiej udawać, że się nie zauważa.
Pamiętam: moje zaskoczenie sobą, swoim tokiem myślenia. Nie utożsamiłam automatycznie tej, która przyznała się do bycia dzieckiem alkoholika z jej ojcem, nie myślałam, że ona jest dokładnie taka sama jak on (w domyśle: słaba, niewarta miłości, uzależniona) i nie postanowiłam też skreślić jej z listy znajomych, jako tej nieodpowiedniej do podtrzymywania bliskich kontaktów. (Tak sobie zawsze wyobrażałam reakcję ludzi na tego typu moje oświadczenie). Nadal patrząc na nią miałam przed sobą wesołą, miłą dziewczynę, czasami nie wiadomo, dlaczego wpadającą nagle w złość jak gdyby miała problemy z tarczycą, inteligentną, oczytaną, którą bardzo lubiłam i podziwiałam za znajomość SCS, –u czyli języka starocerkiewnosłowiańskiego, o przegłosach, którego nie miałam, w przeciwieństwie do niej, bladego pojęcia.
Ani tamtego dnia, ani następnego miesiąca, czy roku nie przyznawałam się do wyrastania w "problematycznej" rodzinie. Nie ujawniłam tego wstydliwego sekretu przed nikim aż do momentu, kiedy na emigracji, będąc już od kilku lat żoną chłopaka, pijącego "Kinley" i czasami jeden kieliszek czerwonego wina, niepochodzącego z Polski, lubiącej żyto w przeźroczystych butelkach, tylko z odległego od niej i od mojej osobistej "hańby" Izraela, zaczęłam pisać książkę pt. "Biała cisza" będącą rodzajem autoterapii i osobistego wyznania.
Pisanie książki była dla mnie unikiem. Bezpiecznym światem literatury, w którym wszystko się może zdarzyć. Fabuła, chociażby przez swoje uporządkowanie w opowieść, dzięki kompozycji i postaciom żyjącym własnym, powieściowym życiem stała się odrębną od mojej biografii fikcją literacką aczkolwiek opartą o autentyczne epizody. Od chwili napisania zaczęła żyć własnym życiem odrębnym od mojego. Dzięki niej, zmory mojego dzieciństwa mniej mnie dzisiaj straszą, aczkolwiek nadal nie uwolniłam się od ich wpływu na mnie.
"Czcij ojca swego". Jestem DDA. Cz.2
* Drunk Driving Prevention Organization - organizacja zapobiegająca kierowaniu w stanie nietrzeźwym.
http://semper.istore.pl/pl,product,465971,biala,cisza.html
http://www.dda.pl/
http://www.aa.org.pl/
http://www.ddpo.org/