"Pożegnania" Stanisław Dygat

Wednesday, March 31, 2010

 


Była zima. Siedziałam na międzynarodowym lotnisku, podobnym do tysiąca innych lotnisk. Czekałam na samolot do Tel Awiwu. Za gigantycznymi, panoramicznymi oknami nie widziałam ani jednego spadającego listka z drzewa, ale mimo to przypomniała mi się stara piosenka "Pamiętasz, była jesień", którą bardzo lubił mój ojciec. Znalazłam ją na YouTube.



http://www.youtube.com/watch?v=nNrT9ys6-EU



Dramatyczna Sława Przybylska śpiewała głębokim głosem. Clip zbudowany był na scenie z filmu Wojciecha, Jerzego Hasa "Pożegnania". Maria Wachowiak (dziś 72-letnia) i Tadeusz Janczar (grał w "Pokoleniu", "Kanale", "Chłopach", zmarł w wieku 84 lat) byli w nim jeszcze młodymi ludźmi a filmowy kadr zapisano na czarno-białej taśmie. Któż dzisiaj z młodszego pokolenia zna te nazwiska?  Kogóż one wzruszają? Mnie. Nie wiem jednak czy jestem dobrym przykładem. Co prawda, kiedy powstał w 1958r. film musiało jeszcze upłynąć 7 lat do moich urodzin, ale zawsze czułam, że należę do innej epoki, do czasu przeszłego, który mnie fascynował, wydawał mi się czarujący i pełen powabu – jak opowieści mojej babci o balach młodości, przejażdżkach konnych i dżentelmenach we frakach.



Dzięki piosence odkryłam Dygata, którego książka była osnową filmu. Nigdy go wcześniej nie czytałam. Bałam się, że zamiast iluzjonisty przeszłości spotkam pisarza trącącego myszką. Myliłam się. Przez kilka godzin, "na żywo", "online", z przerwami na powrót do 21 wieku, podpatrywałam koniec znikającej epoki.  Widziałam przedwojenną Warszawę, wille w Podkowie Leśnej i Komorowie, paryskie restauracje sprzed chaosu wojny i uciekinierów z płonącej Warszawy. Eleganckim powozem kierowanym przez stangreta jechałam razem ze starszą panią w koronkach w orszaku ślubnym do wiejskiego kościółka. Wstąpiłam do Cafe Club, na rogu Nowego Świata i Marszałkowskiej, gdzie wydekoltowane fordanserki czekały na zaproszenie na koniak a może nawet w wiejskie zacisze. Dopuszczono mnie do wymarłego świata hrabiów, jaśnie panów, ekscentrycznych arystokratek, dorożkarzy, lokai Feliksów, salonów przyjmujących gości "w każdy ostatni czwartek miesiąca", srebrnych tac, porcelanowych dzbanków na herbatę, egzaltowanych gestów, sztucznych słów i postaci hołubiących zasadzie: "świata i tak nie zmienisz". 


 

Dygat zdemaskował rzeczywistość skostniałą w schematycznych szablonach wzajemnych stosunków międzyludzkich opartych na urodzeniu, pozycji społecznej i polskiej tradycji. Obdarł świat burżuazyjnego kapitalizmu ze świecącego blichtru, z maski obłudy, sztuczności i nudy. Zrobił to za pomocą żywych, dowcipnych dialogów - ironicznych i czarujących - trafnych ripost ("marnuje się pani") i żywego humoru.


- A pies?


- Pies też przyjdzie, jak się znajdzie.


- O, a czy on dobrze się chowa?


- Znakomicie.Sześć razy od tego czasu się oszczenił. Bardzo piękne szczeniaki.Sprzedaliśmy je i żyli za to.


- O, to dziwne, bardzo ciekawe, bo to nie była suka, tylko pies. Ale na świecie dzieją się różne dziwne rzeczy i nie trzeba się dziwić, jak coś właśnie tak, a nie inaczej Pan Bóg zarządzi.


Pożegnał się ze światem, który nawet wtedy, kiedy jeszcze istniał "odpływał w anachroniczne mgły zatrzymanego czasu".


 


Paweł – główna postać książki Dygata, typowy przedstawiciel swojej klasy, świetny krytyk pozbawiony konkretnych ideałów i celów, znudzony, pasywny buntownik bez chęci do życia i budowania czegokolwiek - przywilej obłudy, fałszu, hipokryzji, konwenansów pozbawionych głębszego sensu przypisuje swojej klasie. Czy ma jednak rację? Czy nadal - w rzeczywistości postburżuazyjnej nie "robimy gęb"? Czy kiedykolwiek byliśmy wolni od obłudy, kłamstwa, pozorów?  Czy wiemy już, co jest sensem naszego życia? Czy nie żyjemy nadal w "świecie, który popełnia właśnie samobójstwo"? A może to nie on tylko my? Czyż i dzisiaj nie brakuje ludzi, którym brak "jakiejkolwiek podniety i jakiegokolwiek sensu, żeby wstać, dokądkolwiek pójść i snuć dalsze sprawy"? Czyżby faktycznie wraz z ostatnią wojną skończyła się epoka ludzi wyalienowanych, samotnych, zdesprecjonowanych, poza obrębem swojego środowiska, nieznajdujących miejsca "w świecie, w którym nie można się pomieścić"? Ludzi, którzy nawet go nie szukają, bo nie wierzą, że takie miejsce istnieje?


Droga do nieba

Wednesday, March 24, 2010

Jak codziennie rano od wielu lat, stoję naprzeciwko tych samych metalowych drzwi bez klamki mając poczucie dumy i radosnej satysfakcji, która nie opuszcza mnie od kiedy mogłam zostać członkinią tajemniczego stowarzyszenia użytkowników wind.


Pamietam. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Na reszcie czułam się dorosłą! Zamiast wdrapywać się po schodach czy skrycie wślizgiwać  do dźwigu osobowego, mogłam od tamtej pory swobodnie wejść, nacisnąć guziczek z cyfrą i poszybować w górę.


W pierwszym tygodniu robiłam to kilkanaście razy dziennie, potem mi przeszło... Z pierwotnego zakazu ograniczającego używanie windy pozostał mi rodzaj fascynacji tym kołowrotkiem. Podobnie jak starożytni Grecy w teatrze od czasów Eurypidesa oniemiewali z zachwytu kiedy niespodziewanie przez dach schodził do nich na scenę sam bóg by ingerując w akcję przywrócić ład światu tak i ja nie mogę się nadziwić  mojej prywatnej „Deus ex machina” wiozącej mnie z mieszkania wprost w rozkosz nowego dnia. Co prawda nie mieszkam w Centrum Finansowym Taipei w stolicy Taiwanu, mój blok nie ma 101 piętr (nie licząc tych 5 podziemnych), a mojej windzie wjazd na 90 piętro (gdyby oczywiście było) zajęło by o wiele więcej niż 39 sekund, to i tak bardzo lubię nią jeździć (ciekawe co by Freud powiedział na to?). Odrywam się od ziemi i przez minutę, dwie potrafię nie myśleć o niczym...


 


Naciskam więc metalowy przycisk, małe, szklane okienko mruga do mnie czerwonym światłem, wprawiony w ruch dźwig przesuwa z łoskotem stalowe liny...Winda zatrzymuje się ciężko na moim, 3 piętrze. Nie jest już nowa... Wsiadam do środka. Naciskam guzik na zero. Nie mogę się pomylić. Jest najbardziej wytarty, na samym dole. Winda rusza. Mija kolejne piętra. Zatrzymuje się ociężale. Wychodząc uśmiecham się do wchodzącego do niej właśnie sąsiada z pierwszego piętra. Idę jak zwykle mechanicznie przed siebie. Drogę znam na pamięć. Jakaś kobieta stoi w drzwiach tarasując przejście.


- Mogłaby się przynajmniej trochę przesunąć jak już musi tutaj stać  – myślę z lekką irytacją mijając ją w progu. – To chyba żona tego faceta, co przed chwilą wszedł do windy? – zastanawiam się. Nie jestem jednak pewna... Jakaś dziwna. Otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć i zamiast tego patrzy się na mnie ogłupiała. Czyżbym aż tak dobrze dzisiaj wyglądała?


Robię kilka kroków w przód. Niski stół, trzyosobowa kanapa, fotel, telewizor, drzwi od balkonu... Oczy rejestrują fakty, rozespana myśl podąża za nimi leniwie...


- Oj, przepraszam! – obracam się gwałtownie na pięcie (kobieta nadal stoi nieruchomo w drzwiach) macie państwo ładne mieszkanie – z zażenowania silę się na grzeczność – do widzenia! - dodaję układnie jakbym skończyła właśnie przyjacielską wizytę i nie czekając na windę zbiegam jedno piętro w dół.


Obóz pracy pod gwiazdą Dawida

Tuesday, March 23, 2010

W przeddzień Paschy – święta upamiętniającego wyjście Żydów z niewoli egipskiej Jaakow Katz członek Knessetu (parlamentu), przywódca Jedności Narodowej (skrajnie prawicowej, semi religijno-ortodoksyjnej partii) i szef rządowej Komisji do Spraw Robotników Obcych wpadł na genialny pomysł rozwiązania problemu uchodźców sudańskich w Izraelu: wybudowanie przez Sudańczyków odizolowanego pustynią miasta na odludnej granicy z Egiptem w którym żyliby i mieszkali tylko i wyłącznie Sudańczycy. Coś Wam to przypomina?


 


Katz  obmyślił też uchodźcom świetlaną karierę zawodową. Myślicie pewnie: "budowę piramid"? Nie. Wytyczanie nowych dróg na pustyni, zaszczytną pracę na rzecz zamieszkałych na południu Izraelczyków. Jeśli komuś nie podobało by się pionierskie otwieranie nowych szlaków komunikacyjnych mógłby też zająć się umacnianiem przyjaźni pomiędzy Egiptem i Izraelem za pomocą betonowego muru, który dzięki inicjatywie premiera rządu, Bibi Netanyahu  ma stanąć  na granicy z Egiptem do 2013 roku i nie dopuścić więcej do prześlizgiwania się następnych Afrykańczyków, którzy znów wymusiliby budowę kolejnego miasta uchodźców...


 


W opublikowanym w internecie liście Katza zatytułowanym: "Mieszkańcy Tel Awiwu zbudźcie się!" prawicowy wizjoner w kipie, o bystrych oczach, miłym uśmiechu i brodzie patryjarchów ostrzega: za 7 lat obcy zaludnią Izrael w liczbie 100 tyś. i zniszczą Tel Awiw. Żołnierze izraelscy powinni strzelać i zabijać każdego kto ośmiela się przekroczyć nielegalnie naszą granicę...



Co myśli o tym przeciętny zjadacz chleba czytający stronę: nrg.co.il (należącą do popularnej gazety codziennej "Maarivu")?


Przetłumaczę dla Was:


-  Ci co przekraczają granicę Izraela z Egiptem  to nie uciekinierzy polityczni, tylko "robotnicy na czarno".


- Katz nie budzi sympatii, ale ma rację: Kto myśli inaczej jest fałszywym liberałem


- Mamy wystarczająco własnych kłopotów, nie potrzebujemy problemów innych


- Nie trzeba strzelać, ale trzeba ich wyrzucić


- Prowokator za grosze! Wstyd!


- Arbeit Macht Frei


- Prawo to prawo. Wyrzucić ich! Są tu nielegalnie!


- Nie ma nic złego w zbudowaniu miasta, daniu komuś dachu nad głową, jedzenia i pracy


- Oni mogą tylko przynieść przestępstwa, przemoc i występek. Wygnać bez litości!


- Nie potrzebujemy obcych wrogów mamy własnych


- Najpierw musimy być ludźmi


 


Głosy oburzenia czołowych polityków lewicy izraelskiej i centrum, dziennikarzy i pisarzy były do przewidzenia. To co mnie poraziło to komentarze internautów zamieszczone w sieci... zwykłych ludzi...


 


Źle się dzieje w państwie izraelskim. A może nie mam racji?



 

Anioł

Monday, March 15, 2010

17.3.2010

Wszystkiego najlepszego, Dani!!!

 

Mając 18 lat bardzo nie lubiłam pociągów. Musiałam jednak pojechać ze Śląska do Gdańska. PKP było wtedy dla mnie jedynym wyborem. Wyjazd odkładałam przez dłuższy czas. Czekałam na znak czy cokolwiek co uspokoiło by mnie i pozwoliło wsiąść do pociągu.

Jednej nocy śniły mi się pędzące w szalonym tempie koła lokomotywy. Ich stukot układał się w rytm mego serca. Poczułam się we śnie błogo i radośnie. Nazajutrz kupiłam bilety. Już na kilka dni przed wyjazdem nie potrafiłam zasnąć. Miałam złe przeczucia. Kiedy weszłam do pociągu i znalazłszy miejsce usiadłam,  poczułam się jak olbrzymi balon z którego uciekło powietrze. Przedział był zapchany. Miejsce naprzeciwko mnie zajmował młody żołnierz jadący na kilkudniową przepustkę do domu. Miał niesamowite, niebieskie oczy. Nie wiem czy ich barwa była naturalna czy może kolejowa jarzeniówka wyostrzyła mu kolor źrenicy. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym. Dla mnie ważniejsze było coś innego. Miałam wrażenie, że kompletnie się w nich gubię. Od pierwszej chwili w której zobaczyliśmy się nawzajem, przez długie godziny  - mówię wam godziny, nie minuty - nie potrafiliśmy oderwać od siebie wzroku. Nie było w tym ani błaznowania ani zawodów  typu: "kto dłużej wytrzyma i nie spuści oczu", ani też ot, takiego zwykłego przyglądania się sobie z ciekawości. Raczej coś magicznego, niepowtarzalnego i trudnego do określenia. Siedząc na przeciwko niego coraz głębiej zapadałam się w przesiąknięte potem i starością siedzenia, w jego oczy i w samą siebie. Nie widziałam wtedy nikogo poza nim. Nie jestem pewna czy ktokolwiek zwracał się do mnie  i gdyby nawet poddało mnie wtedy torturom nie mogłabym podać opisu osób jadących z nami ani tego co zdarzyło się z czasem, który tak niebywale przyśpieszył, że wydawało się że nigdy się więcej nie zatrzyma i nie wróci o powszedniego biegu.  On z kolei coś mówił - nie do mnie, do kogoś innego - a nawet czymś mnie poczęstował. Dokładnie pamiętam wyciągniętą do mnie rękę.

Z każdym kilometrem zbliżającym pędzący pociąg do Gdańska czułam narastającą miłość. Jakby ktoś wlewał ją we mnie wiadrami napełniając po brzegi. Nie miałam  wątpliwości, że w wpatrzonych we mnie oczach jest to samo uczucie tylko że bogatsze od mojego, doroślejsze choć chłopak w mundurze – mizerny, z delikatnymi dłońmi, z ogoloną do gołej skóry głową wyglądał na młodszego ode mnie. W zasadzie widać było, że to jeszcze dzieciak. Miałam wrażenie, że wieki czekał na mnie ze swoją miłością i gdyby musiał czekałby jeszcze dłużej. Nie było w nim zniecierpliwienia. On mnie po prostu kochał. Tak silnie jak tylko człowiek potrafi kochać innego człowieka. Bez jakichkolwiek pytań czy warunków darował mi siebie. Bezinteresownie, ot tak,  nie żądając nic w zamian.Rozpływałam się w jego spojrzeniu jak płatek śniegu na koniuszku języka. Nie potrzebowałam zastanawiać się nad tym co się dzieje. Nie czułam konieczności logicznego tłumaczenia czegokolwiek. Nie miałam żadnej wątpliwości, że dokładnie teraz doświadczam czystej, bezinteresownej, wszechogarniającej miłości i jestem jej zupełnie świadoma.

 

Nie myślałam co będzie dalej z nami. Nie interesowało mnie kim jest, jak się nazywa, co robią jego rodzice. Wszystkie potrzebne mi informacje zawarte były w jego oczach.Miałam pewność. Bezwzględną, niepodważalną. Nigdy przedtem i chyba nigdy potem  nie czułam w stosunku do nikogo niczego podobnego. Nawet kiedy moja mama patrzyła na mnie swymi kochającymi oczyma ja widziałam w nich możliwość zawodu, konieczność udowodnienia jej swojej wartości. Nie byłam nigdy pewna czy jestem dla niej wystarczająco dobra. W oczach tego chłopaka byłam doskonała. Nie musiałam się zmieniać. Nieważne czy zrobiłam jakieś głupstwo czy nie, on i tak mnie nie osądzał, nie oceniał – po prostu akceptował... Bezgranicznie... z miłością.

 

Konduktor przejrzał nasze bilety. Zdziwił się głośno, że jadę tylko na jeden dzień taki kawał drogi i salutując mi uśmiechnął się porozumiewawczo. Jakby rozumiał co się ze mną dzieje i nie chciał mi przeszkadzać.

 

Kilkakrotnie w ciągu podróży zasypiałam. On - nie. Za każdym razem kiedy budziłam się od razu rejestrowałam skoncentrowane na sobie spojrzenie. Było jak obietnica spokojnego snu czy potwierdzenie szczęścia. Pod jego wpływem odprężyłam się i doświadczyłam pewności, że nic złego nie może mi się przydarzyć. Byłam bezpieczna.

 

Nie wiem jak on potrafił wytrzymać nie śpiąc przez całą drogę. Co myślał? Co czuł? Kim był? Czy naprawdę kochał? Przyjechaliśmy do Gdańska. Wysiedli bez słów. Każdy poszedł w swoją drogę. Przez cały dzień załatwiałam formalności. Nie miałam nawet czasu by coś zjeść. Byłam bardzo zmęczona. Nie pomyślałam o nim ani przez chwilę do momentu kiedy na peronie czekając na powrotny pociąg do domu ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to miękki, lekki dotyk – zaledwie muśnięcie. Nie musiałam się odwracać by wiedzieć kto to. Zdawałam sobie sprawę, że nie powinien tu być, ale przecież był! Nie byłam zdziwiona. Intuicyjnie czułam, że  tak będzie. Skąd jednak  wiedział którym pociągiem wrócę? Co się stało z jego przepustką na kilka dni? Czego oczekiwał ode mnie? Czego ja chciałam od niego? Co się wydarzy przez kilka godzin jazdy?

 

Usiedliśmy obok siebie milcząc. Nie było podniesionych zdziwieniem brwi ani wyjaśnień. Ledwie pociąg ruszył wtuliłam twarz w ciepłe miejsce pod jego pachą i zanim zasnęłam poczułam, że obejmuje mnie drugą ręką całując we włosy. Uśmiechnęłam się przez sen. Kiedy się obudziłam już nie było go. Wraz z nim w cudowny sposób zniknęła też moja torebka.

Narzeczona

Sunday, March 7, 2010

Lubię płacz dziecka.Szeroko otwarte usta, zamglone oczy, drżąca bródka, podniesione do góry ręce z prośbą o przytulenie nie zostawiają krzty wątpliwości, że dzieje mu się coś złego i trzeba zareagować.Krzyk. Taki mocny, że potrafi obudzić sąsiadów słuchających na pełny regulator piosenki Eyala Golana. Nie znacie go? To macie szczęście! Dziecko płacze całym sobą. Bez taryfy ulgowej dla siebie i dla innych. Płacze, bo go boli. Świat musi się o tym dowiedzieć. I to zaraz i to już! A jak nie to...


 


W pierwszych latach życia dziecko nie udaje, nie ukrywa. Jeszcze nie wie co mu się opłaca, co dobrze wygląda i co się innym podoba... Bardzo szybko się jednak uczy powstrzymywać łzy, nie pokazywać "niewygodnych" emocji. My, dorośli, zabraniamy mu płakać, bo nas to "denerwuje", bo chcemy "trochę spokoju" bo mały brzdąc powinien "być już duży" - choć ma dopiero kilka lat i być "bohaterem" a nie "ślamazarą" czy "beksą"... Tak jest ciszej i wygodniej.


My, dorośli płaczemy inaczej.Są wśród nas:


Skryto-ciemni, którzy zanim uronią pierwszą, najmniejszą nawet łezkę muszą bacznie sprawdzić czy nikt ich nie widzi.


Skąpcy rzadko pozwalający sobie na luksus łez.


Bohaterzy, którzy nigdy nie płaczą.


Bankruci, których  nie stać na łzy.


Aktorzy, którzy płaczą: ładnie, seksownie, tylko trochę; w przybliżeniu, mało, dużo, głośno, cicho,  na pierwszym planie i z tyłu, za pieniądze:byle jakie, małe, duże i "holywoodzkie". . 


Antyterroryści, którzy rozbrajają nawet największych twardzieli.


Bogobojni - płaczący nad sobą i innymi w imię Boga.


Zakochani - nie trzeba wyjaśniać: kochają - on/ona nie kocha, zdradzają/ są zdradzani, rozstają się/ rozstają się z nimi.


Agentki (czasami agenci) traktujące łzy jako sekretną broń.


Autentyczni - płaczą, bo  nie potrafią już dłużej powstrzymywać się. Nie ważne jak, gdzie i z kim.


Płaczemy  nie często, o wiele mniej niż nas boli czy mamy tego potrzebę.


 


Również nie często  się śmiejemy - za to ze wszystkiego, o każdej porze i z każdego choć nie do każdego. Potrafimy rechotać z głupich dowcipów, które znamy od lat, bo opowiada je po raz kolejny nasz szef i z pana w telewizji, choć ten traktuje siebie bardzo poważnie a czasami nawet udaje nam się pośmiać z samych siebie... za mało.


Małe dzieci odnoszą się do śmiechu bardzo poważnie i niejednoznacznie. W ich świecie każdy zrozumie łzy (nadal wszyscy, bez wyjątku płaczą) a wykrzywione w uśmiechu usta mogą dotkliwie zranić. Wystarczy, że śmiejąc krzyknie się: "śmierdziuch"! albo "sadełko" albo cokolwiek innego (pomysłowość dzieci jest nie ograniczona), ku uciesze grupy a już łzy ciekną po policzkach i jest prawdziwe nieszczęście...





 Metuka - "narzeczona"


 


Moja córeczka wieczorem niespokojnie kręciła się czekając aż skończę zabawę pisania do mojego ulubionego komputera.


- Muszę ci coś koniecznie powiedzieć - nie wytrzymała dłużej i zdecydowanym szarpnięciem udowodniła mi, że nie jestem przyklejona do fotela przed ekranem LG. Poszłyśmy do sypialni: "Przyrzeknij że się nie będziesz śmiać". Przyrzekam - opowiedziałam poważnie  (instynktownie bojąc się tego co usłyszę) - Jeszcze raz - poprosiła ona. Znów przyrzekłam -jeszcze bardziej zaniepokojona...


"Roni Klein (cudo-chłopak podobający się wszystkim 6-latkom noszącym sukienki) chce się ze mną ożenić" - oświadczyła dumnie moja córka promieniście uśmiechając się. "Na wycieczce siedział koło mnie w autobusie i zjadł mi wszystkie słodycze"!


Biedak - pomyślałam gładząc Metukę po włosach - pewnie bolał go brzuch, bo cukierki miały być one równo rozdzielone wśród trzydzieścioro dzieci... 


 


Uśmiechnięci ludzie  podobno podobają się wszystkim, choć chyba nie zawsze.


Niedawno po raz pierwszy przekraczałam w Londynie granicę Wielkiej Brytanii. Oficer służbowy odpowiedzialny za  sprawdzanie paszportów "zmieszał mnie z błotem" za to, że ośmieliłam się nie zdjąć plastikowej oprawki paszportu przed podaniem mu. Publicznie krzyczał na mnie, groził mi więzieniem i celował we mnie wyciągniętym palcem. Jego reakcja była tak niewspółwymierna do "przestępstwa", że nie miałam wątpliwości, że chodzi tu o coś zupełnie innego. Może nie podobał mu się akurat izraelski paszport?  - mogłam podać mu i polski, ale nie wiem czy zmieniło by to cokolwiek? Może nie lubił po po prostu kobiet, szczególnie takich jak ja, które starają się mile do wszystkich uśmiechać? Lub też miał wcześniej zły dzień i musiał na kimś odreagować agresję? A może właśnie przez to, że za mało się śmiał i płakał krzyczał za dużo ? Nie wiem.


Kiedy wbił mi pieczątkę do paszportu uśmiechnął się do mnie jak gdyby nic się nie stało i powiedział:" Welcome to London" - "Witaj w Londynie". A ja zamiast się rozpłakać, bo czułam się wyjątkowo podle - opowiedziałam jak grzeczna dziewczynka: "Thant you very much" - "dziękuję bardzo" i miałam zepsute pierwsze dwa dni pobytu, bo nie potrafiłam zapomnieć urazy i byłam tchórzem...



Powiedzcie sami: płakać czy śmiać się?


 

Dla kobiet

7.03.2010

Wieczorem mój kochany mężczyzna w prezencie na Dzień Kobiet zabiera mnie na kolację. Dlaczego dzisiaj skoro dopiero dopiero jutro jest 8-go marca?  Bo w tradycji judaistycznej "dzień" rozpoczyna się po zachodzie słońca (tak jak w Polsce święta Bożego Narodzenia) i choć mój mąż nie jest religijnym żydem, jest bardzo zapracowanym człowiekiem i jutro akurat nie ma czasu na świętowanie bab. Za to dziś bierze mnie do mojej ulubionej restauracji "Yoezer" ukrytej na jednej z zagubionych uliczek Jaffo - starożytnego miasta portowego, należącego do najstarszych w świecie, z którego wypłynął Jonasz by znaleźć swe przeznaczenie w brzuchu wieloryba.


 


 


 Jaffo


 


Restauracja mieści się w zabytkowym, kamiennym budynku arabskim. Wejście do niej łatwo można przegapić. Nie kusi wystawnym szyldem czy olbrzymimi witrynami wabiącymi światłem i gośćmi. Znajduje się na tyłach głównej ulicy, w wąskim, ciemnym przejściu. Nie ma tu przypadkowych turystów, są tylko wtajemniczeni...


  Zamknięta półokrągłymi łukami sala oświetlona świecami, kolebkowe sklepienia z kamienia i cegły; nisze pełne butelek wina z całego świata; skromne drewniane stoliki ze zbieraniną różnorodnych krzeseł, kamienna podłoga z geometryczną mozaiką; fantazyjne rzeźby ze stopionego wosku w ściennych wnękach; wysokie, mosiężne lichtarze... 


W chwili kiedy otwieram masywną, ozdobioną ornamentami bramę restauracji (kto wymyślił zwyczaj przepuszczenia pań przodem i nie poinstruował wszystkich panów o uprzedniej konieczności otwierania drzwi?) momentalnie przenoszę się w czasie i przestrzeni. Nie, nie do czasów króla Salomona w których w Jaffo wyładowywano cedry libańskie do budowy Świątyni Jerozolimskiej ani też do czasów Jafeta - najmłodszego syna Noego (tego od potopu), legendarnego założyciela miasta tylko do...mojego ulubionego Gdańska. Gdzie za czasów studenckich siedziało się w podobnych nastrojowych piwnicach o okopconych ścianach i prześwitujących przez tynk kamieniach pijąc  "zdrowie pięknych pań"...


 


 


 "Yoezer". Prawie jak w Gdańsku...


 


Pewnie chcecie wiedzieć co tam się je - w końcu to restauracja a nie muzeum czy świątynia wspomnień. Macie rację.  Po to tam idziemy.Jedzenie mimo orientalnego otoczenia jest bardzo europejskie, nie koszerne. Kucharz (oj, przepraszam szef) może pozwolić sobie na sos do mięsa na śmietanie, podać masło holenderskie do własnych kiełbasek z "niskiej krowy" (czyli ordynarnie mówiąc świni) czy krewetki. Można delektować się swojskim makaronem z 40 żółtek z truflami lub samymi truflami  (o ile jest się spokrewnionym z baronem Rothschildem), ostrygami i różnego rodzaju mięsiwami na modłę francuzką, włoską i każdą inną byle by smaczną.


Ja cenię "Yoezer" (nie będę miała nic z reklamy tej restauracji. Właściciel nie czyta po polsku, a nawet jakby czytał to co go tam obchodzi jakaś nieznana gojka?) za bliny z kawiorem i gęstą śmietaną (taką jak u mojej babci na wsi, w Polsce), "Jagnięcie 7 godzin"  ("7 godzin" od czasu duszenia mięsa w warzywno-korzennej zalewie, a nie od czasu potrzebnego do spożycia) i sorbet z jogurtu w oliwce z oliwek ze skórką cytrusów polane Calvadosem czyli winiakiem francuskim o dojrzałym, jabłkowym bukiecie... Pyszności!!!


 


     


  Raj w ustach: bliny z kawiorem


Żeby jednak odpokutować grzech planowanego z zimną krwią obżarstwa poszłam dzisiaj rano do parku i maszerowałam w nim przez jakieś półtorej godziny pocąc się obficie...


Wyszłam z samego rana (co oznacza u mnie 8:30). Chciałam zdążyć przed "szarawem"  - gorącym wiatrem, bratem "hamsina", goszczącego właśnie w Izraelu; temu, który przynosi ze sobą piasek w powietrzu, 38 st i zapach pustyni. Zdążyłam w ostatnim momencie. Już było ciepło - 22 st. ale jeszcze nie gorąco. Słońce ostro świeciło. Ne prażyło. Oślepiało (bo zawsze oślepia) ale nadal nie wyganiało do oziębionych chłodem kończącej się zimy domów. Kolorowe klomby, łąki polnych kwiatów, fioletowo kwitnące akacje, zielona, soczysta po zimie trawa, ptaki, koty i sporo spacerowiczów:


Para ortodoksyjnych żydów (widocznie dostali pozwolenie na "zajęcia sportowe" od rabina). On: z pejsami,kipą (jarmułką), w białej koszuli spod której wychodzi tałes (szal modlitewny), czarnych spodniach i wyglansowanych, odświętnych butach; ona w długiej spódnicy, bluzce zakrywającej szczelnie ręce, grubych pończochach i peruce. Oboje mieli spuszczony wzrok w ziemię. Nie chcieli zgrzeszyć spojrzeniem a powodów do niego - takich jak ja - maszerujących w samej koszulce bez rękawów i w obcisłych spodenkach - było wiele. Chociażby "żabusia" -zjawiskowa piękność w zielonej tunice, białych spodniach i powiewającym na wietrze szalu. Silikonowe, na pół obnażone piersi (szkoda nie pokazać; są całkiem nowe i jeszcze nie zużyte), kształtny tyłeczek...( Było na co popatrzeć). Czy muskularny, spocony piękniś w firmowych ciuchach i wyżelowanych włosach...


W północnej części parku, w cieniu drzew duża grupa młodzieży nosiła jakieś worki, skakała, biegała i przede wszystkim krzyczała dopingując kolegów. Młodzi, roześmiani, beztroscy. Wyglądali mi na jakieś 17 lat. Kilkanaście dziewcząt minęło mnie paplając coś do siebie w biegu. Jakież one powabne - pomyślałam - czy o tym wiedzą? Nie można podrobić piękna młodości: gładkości skóry, świeżości cery, sprężystości ciała. Wszystkie, bez wyjątku, w tym wieku są absolutnie piękne mimo, że każda z nich pewnie znajduje coś u siebie co im się nie podoba, z czego są niezadowolone i przez to bardzo nieszczęśliwe.


 Ja też - kiedy patrzę na zdjęcia z przeszłości, widząc na nich młodą, zgrabną dziewczynę nie mogę zrozumieć jak kiedyś potrafiłam godzinami krytykować swój wygląd (niech was nie myli czas przeszły, nadal to robię) i trudno było mi w nim znaleźć jakieś zalety. Denerwowała mnie najmniejsza fałdka... Jaka tam fałdka? Wtedy jeszcze jej nie było. Była tylko zapowiedź, możliwość pojawienia się jej w przyszłości (teraz są oponki, ba, opony!) a ja już wtedy nad nią płakałam zamiast cieszyć się z tego jak jestem...


Jakież one szczęśliwe - fantazjowałam - jakby to radość z życia sprzężona była z wiekiem...Pewnie za chwilę zaczęłabym im zazdrościć i użalać się nad sobą gdybym nie zobaczyła siedzącej pod eukaliptusem postaci:długie włosy spięte gumką, ostry makijaż na młodziutkiej twarzy, słuchawki mp3 w uszach, pilnik do paznokci w jednej ręce i amerykański karabin M16 na kolanach... Żołnierka nie była wiele starsza od biegających po parku dziewczyn.


- Co tutaj robicie? - spytałam jednej z nich - maturę ze sportu - opowiedziała (nie jest źle zdawać maturę w Izraelu).


 Dziewczyny, które widziałam miały już koło 18 lat. Za niedługo będą musiały pójść na dwa lata do wojska (o ile nie wyjdą za mąż) a w tym kraju nigdy nie jest spokojnie... 


Moje kochane panie, cieszmy się tym co mamy (łatwo napisać, ale jak zrealizować?) Nie zazdrośćmy, bo nie wiemy dokładnie czego.


 


Mam dla Was prezent. Pomysł. Prosty, ale dający dużo radości (pewnie wiele kobiet już go zna, ale pewnie są takie, które nie); przewrotnie kobiecy, bo dla nas dobro tych których kochamy często ważniejsze jest niż nasze, szczególnie jeśli chodzi o  dzieci - wolimy chorować za nie, czasami jeść za nie i radować się z nimi. Ich uśmiech to nasze szczęście.


Szczególnie polecam go tym paniom, które czekają na dziecko albo mają być babciami. 


Piszcie dziennik. Nie wasz. Waszego niemowlaka. W jego imieniu, jego oczyma...


Można zacząć jeszcze kiedy mieszka on sobie wygodnie u Was, pod sercem, popija wody płodowe i sprawdza sprężystość waszych mięśni brzusznych. Najlepiej do 3, 4 roku życia (a może i dłużej?). Tego okresu dziecko nie będzie pamiętać. Wy też nie. Po jakimś czasie to co tak bardzo Was pasjonowało: pierwsze słowo, krok, przyjaciele, powiedzonka, śmieszne sytuacje, pierwsi znajomi, reakcje na psa, budyń czy kwiat zatrze się w wspomnieniach. Szkoda. To piękny prezent od was np. na 18 urodziny Waszej Magdy czy Ewy...


Wczoraj zaczęłam czytać mojej 6-letniej Metuce jej "dziennik niemowlaka". Śmiałyśmy się do rozpuku...


Nigdy nie dostanie się z powrotem wytartego z pamięci czasu, choć można odrobinę z niego zachować.


Istambuł

Friday, March 5, 2010


Istambuł. Most Galata


 


Krótki, 2 godz. lot  i już jest się w Istambule. Gdyby nie meczety i zatoka gęsto upstrzona okrętami byłby to prawie Izrael - podobny do tego jaki znam z Nazaretu, Akko, Jaffy czy płn. biedniejszego Tel Awiwu.


 


Dobre hotele z tureckimi łaźniami, masa restauracji i kiosków z jedzeniem, świetna (prawie wyłącznie męska) obsługa, gwar, zapchane chodniki i zakorkowane ulice, które bałam się przejść. Swojski bałagan. Raczej ten izraelski – nie polski.


Oczywiście nie ważne czy wychodziłam  z hotelu z samego rana czy wracałam późnym wieczorem tamtejsi sprzedawcy i tak stwierdzali, że niezbędną dla mnie rzeczą są ręcznie tkane, olbrzymie dywany i to za 200% wartości, które koniecznie muszę kupić - jak nie dzisiaj to jutro... Byłam też o tym nie strudzenie informowana  w kilku miejscach, kilkakrotnie, przez każdy dzień mego pobytu...


 


Istambuł. Raj kulinarny dla miłośników ryb i owoców morza oraz dla tych, mięsożernych wśród nas, którym śni się po nocach soczysty kawał mięsa - najlepiej w postaci owalnych klopsów zwanych w Turcji kebabami. Dla mnie dziewicza możliwość zjedzenia odnogi ośmiornicy. Wyborna konsystencja: zwarta, twardowato-miękka, el dante jak pewnie określili by ją Włosi, soczysta i skondensowana. Od razu poprawiła mi humor. Poczułam smak egzotyki i stałam się pionierką – co prawda tylko mojej biografii kulinarnej – ale zawsze to coś...






Czas na ośmiorniczkę...


 


Nie mogłam przepuścić okazji i nie zjeść jogurtu: czystego, w sosach, z mięsem czy z warzywami. Jeśli ktoś zdecyduje się, tak jak ja, na rejs Bosforem aż do Morza Czarnego (polecam) - po drodze niech nie przegapi panów z pudłami miejscowego jogurtu (wchodzą na statek w okolicy Kanlica). Pyszny!!! Taki, że łyżeczka w nim staje!!! Leciutko kwaskowaty, łagodny o niepowtarzal- nym smaku... Dobra jest też zwykła maślanka - bardzo delikatna i ożeźwiająca, która wspaniale gasi żar ostrych przypraw czy mdłego smaku baraniego tłuszczu. (Wiem - pewnie i wasze babcie mówiły, że nie popija się mięsa mlekiem - a jednak! Spróbujcie!)


 


Tureckiej kawę za to mogłabym nie pić. Cienka, kwaskowata - zupełnie mnie mnie zachwyciła mimo całej tureckiej tradycji kawowej. Nie wiem czy ja jestem temu winna: wybrałam złe kawiarnie (choć próbowałam ich kilka) czy może winne są temu moje stare przyzwyczajenia, które  nie pozwoliły mi delektować się nią? Nie mam pojęcia. Nie smakowała mi. Wolę naszą zwykłą "turecką" czyli czarną kawę zalewaną wodą albo taką jaką mój przyjaciel Karol robi mi czasami kiedy oglądamy u mnie w domu polski film i bardzo się wzruszamy - tak jak to było ostatnim razem kiedy oglądaliśmy "Pora umierać" z  fantastyczną kreacją aktorską Danuty Szaflarskiej.




Najpierw w blaszanym, specjalnym dzbanuszku Karol podgrzał wodę na małym gazie śpiewając żewną rosyjską piosenkę (rodzice Karola, Żydzi, zostali deportowani w czasie wojny z terenów Polski zajętych przez ZSSR na Syberię gdzie on się urodził). Potem pilnował jej bardzo pilnie by nie zrobiła mu psikusa i za szybko się nie zagotowała.  We właściwym momencie - w pierwszej sekundzie kiedy woda zaczęła wrzeć - Karol wsypał do niej, dokładnie odmierzoną - specjalną łyżeczką przyniesioną z domu (ja nie mam takiego magicznego przedmiotu) - kawę z kardamonem i cukier. Nie pozwolił wodzie prawie gotować się, ale nie wrzeć. Oziębiał ją zamaszystym mieszaniem łyżeczką i przestrzegał  poważnym basem mrucząc: "jeszcze chwileczkę, jeszcze trochę"... Po kilku sekundach zdjął ją z gazu, uśmiechnął się – tylko tak jak on potrafi: ustami, oczami i brodą św. Mikołaja (albo Marksa - patrona komunistów na którego cześć dostał swoje imię) i przelał do malutkich filiżanek.


 


Niby nic: woda, kawa, cukier, zastygła na sekundę chwila, proporcje, cierpliwość i trochę włożonego w przygotowanie serca i wychodzi ...czarna ambrozja! Kawa z kożuszkiem. Mocna i słodka. Podana z życzliwością i przyjaźnią, jaka łączy nas od 16 przeszło lat, przeniosła nas prosto w błogostan przyjemności, stan rajskiego odprężenia z jednoczesnym wyostrzeniem wszystkich zmysłów...


 


Oglądaliśmy popis aktorski Szaflarskiej, nie zawierający ani jednej fałszywej nuty, z rozdziawionymi z podziwu gębami pijąc aromatyczną, arabską kawę, którą Karol nauczył się przyrządzać od swojej żony "Perły Dalekiego Wschodu" - jak on ją nazywa, bo pochodzi z irackich Żydów - i płakaliśmy ze wzruszenia: nad losem, śmiercią która na nas i naszych bliskich gdzieś tam czyha, nad  niewdzięcznością dzieci, mimo że jeszcze jej nie doświadczyliśmy i obcością skomercjonalizowanego świata w którym żyjemy. Smutno nam było z powodu śmierci tak utalentowanej aktorki,  a później, po telefonie do koleżanki z Polski, bardzo wesoło z powodu cudu jaki się wydarzył: dobrego zdrowia i aktywnego życia tej, którą już zdążyliśmy opłakać  i złożyć w grobie plotek.


 


Wracając jednak do Turcji.. Więc - kawa (dla mnie) - nie ale herbata jabłkowa - tak. Naprawdę dobra.


"Turkish Delight" - "Lokum" niby nie lubię, niby przywiozłam tylko mężowi, który za tymi słodyczami przepada a jednak... Jak myślicie: co teraz mam w buzi kiedy piszę ten tekst? Oczywście!!! "Lokum original" firmy "Haci Bekir" z  migdałem w środku, który troszkę przyćmił swoim smakiem ten wcześniejszy z orzeszkami pistacjowymi  i ten poprzedzający go z laskowymi. Nie był to dobry pomysł – nie tylko dlatego, że zajadałam się moim własnym prezentem dla kogoś innego ale dlatego, że - wiórki kokosowe i cukier puder wysypały się z kartonu na  klawiaturę i myszkę, nie mówiąc już o podłodze którą starannie wczoraj umyłam... Niezła kara za łakomstwo i obżarstwo!


 


Akurat pod moimi oknami w Ramat Ganie sprzedawca domokrążny ofiaruje za małe pieniądze owoce a ja jestem łakomczuchem i nie było mnie w domu przez kilka dni..., więc muszę przerwać pisanie i zrobić małą przerwę. Nie pogniewacie się? Może zróbcie sobie w tym czasie kawy? Albo przegryźcie coś?


(...) Chciałam kupić pomele - słodkie skrzyżowanie grejfruta z pomarańczą. Co kupiłam? Woreczek plastikowy (chyba ze 2kg) pomarańczy, klementynek, awokado i dwa plastikowe pojemniki truskawek - na jakie wlaśnie jest sezon. O pomelach zapomniałam... Nic to!!!


Jeszcze jeden "lokum" - tym razem z pudełka sprezentowanego "na odjezdnym" przez hotel - popity naszą wiśniówką i mogę pisać dalej...


 


Hotel. Mój był tuż przy ogrodach pałacu Topkapi w dzielnicy  Sirkeci, w samym centrum Sultanahmet. Bardzo egzotyczne położenie: nocą w pobliskich ogrodach odbywały się walki dzikich psów (bez publiczności). Skowyczenie, szczekanie, ujadanie były tak głośne, że nie dały mi najmniejszej szansy na spanie (chyba że to już była trzecia noc z kolei, a ja do tego czasu obiegłam połowę Istambułu) ale gdybym mimo wszystko zasnęła i tak nie miałabym szansy przespania romantycznego momentu, tuż przed wschodem słońca, o którym informował mnie przez głośniki przeciągle zawodzący muezzin z pobliskiego minaretu - w moim szczęśliwym przypadku – wraz z kilkoma przyjaciółmi z pobliskich kilkunastu meczetów...


 


Sam pałac: niewątpliwie ciekawy. Można było zobaczyć tu piąty co do wielkości, 85 karatowy diament; tron koronacyjny sułtanów i to co dla mnie najciekawsze: najekskluzywniejsze więzienie dla kobiet: 400 pokojowy harem...


Pewnie nie łatwo było być niewolnicą sułtana uzależnioną od strażników - sfrustrowanych seksualnie eunuchów, od  Królowej Matki i samego władcy, którego spora część kobiet pewnie nie miała szansy bliżej poznać.


Plotki, zawiść, strach, samotność, intrygi, tragedie i tęsknota do wolności. A może to było zupełnie inaczej? Wielkie szczęście, że zamiast bycia poddaną, kompletnie uzależnioną od jakiegoś zwykłego mężczyzny któremu usługuje się i rodzi dzieci - najlepiej płci męskiej, bo inne nie mają prawie wartości - ma się szansę bycia kochanką największego człowieka w całym sułtanacie?


Przepych w zamian za wolność – wolność ograniczoną bo czy w religii muzułmańskiej kobieta może być naprawdę wolną i współrzędną mężczyźnie? Harem funkcjonował przez setki lat, w czasach przed epoką  Mustafy Kemala – Attatürka (ojca wszystkich Turków) który po po I wojnie światowej obalił ostatniego sułtana, i w 1923 r. narzucił nową obyczajowość, kalendarz i nowy język turecki wraz z alfabetem łacińskim i narzucił zachodni model rozwoju.


Pewnie nie każda pani z haremu miała okazję bycia obsługiwaną przez służki w jednym z tych pięknych pokoi udostępnionych turystom. Tutaj mieszkały tylko te najpiękniejsze, najlepiej urodzone, faworyty na których spoczęło oko Pana a łono wydało potomka... a te inne? Jak sobie radziły? Czym się zajmowały przez cały dzień? O czym myślały? Czy znalazły sobie wierne przyjaciółki? Pewnie były tu i branki z Lechistanu. Jak potoczyło im się życie? Podobno jednego razu kiedy mieszkające w pałacu kobiety znudziły się sułtanowi zrobiono więc "porządek" i ponad 200 kobiet utopiono by zrobić miejsce na nową dostawę "żywych klejnotów"....


 



 


 


Pałac Topkapi. Harem


 


Cały kompleks pałacowy mieści się na przestrzeni od 592,600 metrów kwadratowych do 700,00 metrów (w zależności od sposobu mierzenia). Oczywiście – nie zobaczy się w jeden dzień wszystkiego i lepiej też tego samego dnia nie przesadzać ze zwiedzaniem. Po Topkapi rozkosznie jest pomarzyć o dawnych czasach w łaźni tureckiej albo w kafejce na Moście Galata czy na ławce w parku trzymając w ręku małą, papierową torebkę palonych kasztanów - jeśli się je lubi ( bo ja nie)...


 


Meczety: "Hagia Sofia", "Błękitny ", "Sultanahmet" i "Suleymaniye" koniecznie trzeba zobaczyć: porażają pięknem kształtów, wymyślnością mozaiek, fantazyjnością kopuł i elementów dekoracyjnych; czarują delikatnym światłem sączącym się przez witrażowe okna i wabią miękkością dywanów pod bosymi stopami.



 





Hagia Sofia


 


Muza młodzieńczych lat Juliusza Słowackiego – Ludwika Śniadecka pochowana jest na cmentarzu w polskiej wiosce Adampol (Polonezköy), położonej 35 km.od Istambułu. Ktoś polecił mi wizytę w niej w przerwie pomiędzy zwiedzaniem "miasta sułtanów". Pojechałam. Piękna okolica. Muzeum. Kościół. Cmentarz. Świetne restauracje. Mili ludzie i polskie nazwy przyciągające turystów. Najciekawsi jednak byli ONI - Polacy, którzy od przeszło 150 lat (ks.Adam Czartoryski ufundował wioskę polskim emigrantom w 1842) uparcie trwają w wierze i mowie przodków. Cztery pokolenia strażników języka polskiego i polskiej tradycji nadal posługujących się językiem Mickiewicza!!!


Potrafię ich docenić, bo sama od 20 lat mieszkam na emigracji w Izraelu. Urodziłam się jednak w katolickiej rodzinie. Mój dziadek walczył w Legionach Piłsudskiego, w Powstaniach Śląskich i w AK.


Nigdy nie przypuszczałam, że będę mieszkać poza ojczyzną i nigdy też nie wyobrażałam sobie, że moja kochana córeczka będzie do mnie mówiła:"ima" zamiast "mama" a kiedy będę czytać jej polskie książki poprosi o inne, "bo tych nie rozumie" (w domu mąż nie zna polskiego, mówimy więc po hebrajsku)..."Smutno mi, Boże!"...



15.000 kupców z dwóch kontynentów sprzedających swe towary w 3.500 sklepach "Kapali Carsi" czyli wielkiego Bazaru zagłuszyło mój smutek potokiem nawoływań, grzecznymi rozmowami i blaskiem złotych ozdób. (Podobno na terenie targu znajduje się ponad 10 ton czystego złota). Tamtejsze sklepy jak dumne pawie prezentowały cudowną nieskończoność towarów w tysiącach kolorów i fasonów nęcąc fantazją zamkniętą w małym puzdereczku z masy perłowej czy zapachem dzikiej róży w szklanym flakoniku. Były prawdziwą orgią dla oczu, nosa i wzroku. Uszy jednak wolałby nie słyszeć setek zapytań: "jak się masz" i "czy możesz coś tylko zobaczyć" a usta z zadowoleniem przestałyby kilkadziesiąt razy odpowiadać: "Dobrze. Dziękuję". Jeśli jednak chce się coś kupić trzeba poddać się rytuałowi targowania się o cenę, który jest częścią transakcji a ja się do tego nie za bardzo nadawałam. Wymyśliłam więc sposób na bezstresowe oglądanie 80 uliczek bazaru. Spacerowałam z błogim uśmiechem na ustach i ze stoickim spokojem wykręcając się milczeniem przed koniecznością stałego kontaktu ze sprzedawcami. Mięciutka wata w uszach tłumiła bezustanne nagabywania handlarzy i pozwalała koncentrować się na przepychu asortymentu i obserwacji sprzedających i ich klientów. (Wata, moi państwo, wata, albo zatyczki do uszu).



 



Metuka. Tancerka brzucha


 


Różowy, pluszowy kostium tancerki brzucha, kupiony w pięknym sklepie z niebieską mozaiką nad wejściem (nie pytajcie się gdzie, bo w życiu tam nie trafię drugi raz), w złote listki, ozdobiony kolorowymi cekinami, wraz  kołpakiem obszytym monetami i  chustką wyszywaną złotą nitką  oraz  tradycyjnymi, zakrzywionymi na czubku pluszowymi butami z pomponem bardzo spodobał się mojej córeczce-sroczce, która włożyła go od razu po przyjściu do domu z lotniska i nie pozwoliła zdjąć go aż zasnęła... Wcześniej jednak po przylocie powitała mnie z twarzą wysmarowaną krwistą szminką z okazji zbliżającego się święta żydowskiego Purym (coś w rodzaju naszego karnawału). Przycisnęła mnie mocno do siebie i z determinacją w głosie oświadczyła:" następnym razem nie jedź sama – przecież ja z Tobą mogę pojechać!Pomogę ci! Tata mi pozwoli!"


 


Jej tata uśmiechnął się i przywitał mnie stwierdzeniem: "bardzo szybko przeszły te dni bez Ciebie". Wiem. Żartował, ale nie śmieszył mnie. Miałam nadzieję, że czas beze mnie będzie mu się wlekł w nieskończoność...Tak to chyba jest po 19 latach małżeństwa? Przynajmniej u mnie. A jak u Was?


Najgorętsze przyjęcie powitalne przygotowała mi jednak moja 9 miesięczna suczka (cavalir king charles spaniel). Obracała się w kółko, merdała ogonem, skakała, lizała mnie chyba przez 20 minut! I co najważniejsze przez cały czas miała miłość w oczach lub przynajmniej tak mi się wydawało, bo jej oczy były satynowo wilgotne a spojrzenie miękkie, wierne i oddane. Jakieś takie lekko zamglone...A może mi się tylko wydawało? Czyżbym była trochę pijana? W samolocie wypiłam dwie puszki piwa, tureckiego, bardzo dobrego, dokładnie takiego jakie piłam siedząc nad wodami Bosforu jeszcze wczoraj wieczorem i myśląc o... Polsce do której nie wiadomo kiedy pojadę...


Na razie - dobrze jest wrócić do domu, choć nie jest on pod słowiańskim niebem...


 

Hayzar (izraelski ufoludek 100% made in Poland)

Nie pytajcie mnie o daty, numery czy imiona.Mylę wszystkie. Pamiętam za to twarze. Po latach potrafię skojarzyć jakąś niepozorną panią stojącą przede mną w kolejce po bilety do kina. Jaki był tytuł filmu który wtedy widziałam? Nie mam pojęcia.


Mój mąż zawsze wydaje mi się starszy ode mnie, mimo że w rzeczywistości jest młodszy o kilka lat. Czasami myli mi się data moich urodzin (nie z kokieterii) czy wiek dzieci (widzę, że podrosły i to sporo; syn ma 1.92 cm. wzrostu - przed chwilą zapytałam, więc wiem).


Wczoraj, kiedy opowiadałam mojej córeczce o powstaniu "kamienia, który się pali" zwanego inaczej "złotym rabusiem" lub bursztynem i o dinozaurach, które żyły "bardzo, bardzo dawno temu" moja Metuka spojrzała na mnie uważnie i spytała: "Mamo, czy Ty już wtedy byłaś na świecie"? Nie, moi mili. Wtedy mnie jeszcze nie było. Co do tego nie mam wątpliwości, choć szkoda!


Trudno mi uwierzyć w wiele rzeczy np. w to, że na emigracji w Izraelu żyję już... no właśnie...ile? 19 lat?! Może trochę więcej, mimo że planowałam o wiele mniej...Pisałam przecież: nie przywiązuję wagi do numerów, choć może powinnam...


Nic dla mnie nie jest jednoznaczne, pewne i stałe. Każda rzecz, zdarzenie, opowieść ma drugą, trzecią a nawet czwartą stronę. "Ile tych stron masz , dziewczyno?!" - to mój mąż - "myślałem, że są tylko dwie".


Może i są? Jak myślicie? Bo ja nie wiem. Nie znam się na liczbach.


 

Dlaczego piszę? Geneza blogu

Wednesday, March 3, 2010

(Tekst opublikowany 02.06.10. Zmieniony)


Mój blog nie ma być polityczny. Nie chcę ustosunkowywać się w nim do dramatycznych konfliktów w Izraelu, ani zbyt poważnych kwestii typu: antysemityzm, antypolonizm, terroryzm czy Holocaust. Wiem jednak, że nie zawsze można uciec od tych tematów wynikających ze specyfiki miejsca, w którym się żyje. Pewnie będę więc musiała, od czasu, napisać coś co wyjątkowo mnie poruszy, a dotyczyć będzie poważnych kwestii wybiegajacych poza moje osobiste doświadczenie i własne podwórko.


 


"Gojka z Izraela" jest w jakimś sensie, kontynuacją historii pt. "Gojka" opublikowanej w polskiej gazecie, w 1994 i ma w swym zamiarze przybliżenie czytelnikowi powszedni Izrael małych spraw, codziennego życia i zwykłych ludzi bez podziału na gojów i Żydów.


 


1994. Narodziny "Gojki"


 

W swym założeniu, oprócz zaspokojenia potrzeby pisania, blog ma być swojego rodzaju warsztatem pisarskim i zaspakajać dodatkowy cel zawarty w prowokacyjnym tytule.


 

Określenie "goj, goja" (hebr. "naród") oznacza "nie-Żydów", "obcych". Często postrzegane jest pejoratywnie i budzi negatywne asocjacje. Pisząc staram się nadać mu neutralne zabarwienie.  Jako "ta obca" w Izraelu nie czuję się, bowiem, przez swe religijno-narodowe pochodzenie, gorszą, ani też lepszą, podobnie też traktuję Żydów, wśród których się obracam. Nie zwracam uwagi na to czy noszą kipę na głowie, mówią z gardłowym akcentem Żydów z Iraku, śpiewnym hebrajskim emigrantów z byłego ZSSR czy używają języka arabskiego, na co dzień. Nie jest też istotne dla mnie czy mają pieniądze lub są bez grosza. Staram się widzieć po prostu ludzi - takimi, jakimi są, podobnymi do mnie i moich czytelników, z zaletami i z wadami, bo nikt przecież z nas nie urodził się aniołem.


 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top