Wieczorem mój kochany mężczyzna w prezencie na Dzień Kobiet zabiera mnie na kolację. Dlaczego dzisiaj skoro dopiero dopiero jutro jest 8-go marca? Bo w tradycji judaistycznej "dzień" rozpoczyna się po zachodzie słońca (tak jak w Polsce święta Bożego Narodzenia) i choć mój mąż nie jest religijnym żydem, jest bardzo zapracowanym człowiekiem i jutro akurat nie ma czasu na świętowanie bab. Za to dziś bierze mnie do mojej ulubionej restauracji "Yoezer" ukrytej na jednej z zagubionych uliczek Jaffo - starożytnego miasta portowego, należącego do najstarszych w świecie, z którego wypłynął Jonasz by znaleźć swe przeznaczenie w brzuchu wieloryba.
Jaffo
Restauracja mieści się w zabytkowym, kamiennym budynku arabskim. Wejście do niej łatwo można przegapić. Nie kusi wystawnym szyldem czy olbrzymimi witrynami wabiącymi światłem i gośćmi. Znajduje się na tyłach głównej ulicy, w wąskim, ciemnym przejściu. Nie ma tu przypadkowych turystów, są tylko wtajemniczeni...
Zamknięta półokrągłymi łukami sala oświetlona świecami, kolebkowe sklepienia z kamienia i cegły; nisze pełne butelek wina z całego świata; skromne drewniane stoliki ze zbieraniną różnorodnych krzeseł, kamienna podłoga z geometryczną mozaiką; fantazyjne rzeźby ze stopionego wosku w ściennych wnękach; wysokie, mosiężne lichtarze...
W chwili kiedy otwieram masywną, ozdobioną ornamentami bramę restauracji (kto wymyślił zwyczaj przepuszczenia pań przodem i nie poinstruował wszystkich panów o uprzedniej konieczności otwierania drzwi?) momentalnie przenoszę się w czasie i przestrzeni. Nie, nie do czasów króla Salomona w których w Jaffo wyładowywano cedry libańskie do budowy Świątyni Jerozolimskiej ani też do czasów Jafeta - najmłodszego syna Noego (tego od potopu), legendarnego założyciela miasta tylko do...mojego ulubionego Gdańska. Gdzie za czasów studenckich siedziało się w podobnych nastrojowych piwnicach o okopconych ścianach i prześwitujących przez tynk kamieniach pijąc "zdrowie pięknych pań"...
"Yoezer". Prawie jak w Gdańsku...
Pewnie chcecie wiedzieć co tam się je - w końcu to restauracja a nie muzeum czy świątynia wspomnień. Macie rację. Po to tam idziemy.Jedzenie mimo orientalnego otoczenia jest bardzo europejskie, nie koszerne. Kucharz (oj, przepraszam szef) może pozwolić sobie na sos do mięsa na śmietanie, podać masło holenderskie do własnych kiełbasek z "niskiej krowy" (czyli ordynarnie mówiąc świni) czy krewetki. Można delektować się swojskim makaronem z 40 żółtek z truflami lub samymi truflami (o ile jest się spokrewnionym z baronem Rothschildem), ostrygami i różnego rodzaju mięsiwami na modłę francuzką, włoską i każdą inną byle by smaczną.
Ja cenię "Yoezer" (nie będę miała nic z reklamy tej restauracji. Właściciel nie czyta po polsku, a nawet jakby czytał to co go tam obchodzi jakaś nieznana gojka?) za bliny z kawiorem i gęstą śmietaną (taką jak u mojej babci na wsi, w Polsce), "Jagnięcie 7 godzin" ("7 godzin" od czasu duszenia mięsa w warzywno-korzennej zalewie, a nie od czasu potrzebnego do spożycia) i sorbet z jogurtu w oliwce z oliwek ze skórką cytrusów polane Calvadosem czyli winiakiem francuskim o dojrzałym, jabłkowym bukiecie... Pyszności!!!
Raj w ustach: bliny z kawiorem
Żeby jednak odpokutować grzech planowanego z zimną krwią obżarstwa poszłam dzisiaj rano do parku i maszerowałam w nim przez jakieś półtorej godziny pocąc się obficie...
Wyszłam z samego rana (co oznacza u mnie 8:30). Chciałam zdążyć przed "szarawem" - gorącym wiatrem, bratem "hamsina", goszczącego właśnie w Izraelu; temu, który przynosi ze sobą piasek w powietrzu, 38 st i zapach pustyni. Zdążyłam w ostatnim momencie. Już było ciepło - 22 st. ale jeszcze nie gorąco. Słońce ostro świeciło. Ne prażyło. Oślepiało (bo zawsze oślepia) ale nadal nie wyganiało do oziębionych chłodem kończącej się zimy domów. Kolorowe klomby, łąki polnych kwiatów, fioletowo kwitnące akacje, zielona, soczysta po zimie trawa, ptaki, koty i sporo spacerowiczów:
Para ortodoksyjnych żydów (widocznie dostali pozwolenie na "zajęcia sportowe" od rabina). On: z pejsami,kipą (jarmułką), w białej koszuli spod której wychodzi tałes (szal modlitewny), czarnych spodniach i wyglansowanych, odświętnych butach; ona w długiej spódnicy, bluzce zakrywającej szczelnie ręce, grubych pończochach i peruce. Oboje mieli spuszczony wzrok w ziemię. Nie chcieli zgrzeszyć spojrzeniem a powodów do niego - takich jak ja - maszerujących w samej koszulce bez rękawów i w obcisłych spodenkach - było wiele. Chociażby "żabusia" -zjawiskowa piękność w zielonej tunice, białych spodniach i powiewającym na wietrze szalu. Silikonowe, na pół obnażone piersi (szkoda nie pokazać; są całkiem nowe i jeszcze nie zużyte), kształtny tyłeczek...( Było na co popatrzeć). Czy muskularny, spocony piękniś w firmowych ciuchach i wyżelowanych włosach...
W północnej części parku, w cieniu drzew duża grupa młodzieży nosiła jakieś worki, skakała, biegała i przede wszystkim krzyczała dopingując kolegów. Młodzi, roześmiani, beztroscy. Wyglądali mi na jakieś 17 lat. Kilkanaście dziewcząt minęło mnie paplając coś do siebie w biegu. Jakież one powabne - pomyślałam - czy o tym wiedzą? Nie można podrobić piękna młodości: gładkości skóry, świeżości cery, sprężystości ciała. Wszystkie, bez wyjątku, w tym wieku są absolutnie piękne mimo, że każda z nich pewnie znajduje coś u siebie co im się nie podoba, z czego są niezadowolone i przez to bardzo nieszczęśliwe.
Ja też - kiedy patrzę na zdjęcia z przeszłości, widząc na nich młodą, zgrabną dziewczynę nie mogę zrozumieć jak kiedyś potrafiłam godzinami krytykować swój wygląd (niech was nie myli czas przeszły, nadal to robię) i trudno było mi w nim znaleźć jakieś zalety. Denerwowała mnie najmniejsza fałdka... Jaka tam fałdka? Wtedy jeszcze jej nie było. Była tylko zapowiedź, możliwość pojawienia się jej w przyszłości (teraz są oponki, ba, opony!) a ja już wtedy nad nią płakałam zamiast cieszyć się z tego jak jestem...
Jakież one szczęśliwe - fantazjowałam - jakby to radość z życia sprzężona była z wiekiem...Pewnie za chwilę zaczęłabym im zazdrościć i użalać się nad sobą gdybym nie zobaczyła siedzącej pod eukaliptusem postaci:długie włosy spięte gumką, ostry makijaż na młodziutkiej twarzy, słuchawki mp3 w uszach, pilnik do paznokci w jednej ręce i amerykański karabin M16 na kolanach... Żołnierka nie była wiele starsza od biegających po parku dziewczyn.
- Co tutaj robicie? - spytałam jednej z nich - maturę ze sportu - opowiedziała (nie jest źle zdawać maturę w Izraelu).
Dziewczyny, które widziałam miały już koło 18 lat. Za niedługo będą musiały pójść na dwa lata do wojska (o ile nie wyjdą za mąż) a w tym kraju nigdy nie jest spokojnie...
Moje kochane panie, cieszmy się tym co mamy (łatwo napisać, ale jak zrealizować?) Nie zazdrośćmy, bo nie wiemy dokładnie czego.
Mam dla Was prezent. Pomysł. Prosty, ale dający dużo radości (pewnie wiele kobiet już go zna, ale pewnie są takie, które nie); przewrotnie kobiecy, bo dla nas dobro tych których kochamy często ważniejsze jest niż nasze, szczególnie jeśli chodzi o dzieci - wolimy chorować za nie, czasami jeść za nie i radować się z nimi. Ich uśmiech to nasze szczęście.
Szczególnie polecam go tym paniom, które czekają na dziecko albo mają być babciami.
Piszcie dziennik. Nie wasz. Waszego niemowlaka. W jego imieniu, jego oczyma...
Można zacząć jeszcze kiedy mieszka on sobie wygodnie u Was, pod sercem, popija wody płodowe i sprawdza sprężystość waszych mięśni brzusznych. Najlepiej do 3, 4 roku życia (a może i dłużej?). Tego okresu dziecko nie będzie pamiętać. Wy też nie. Po jakimś czasie to co tak bardzo Was pasjonowało: pierwsze słowo, krok, przyjaciele, powiedzonka, śmieszne sytuacje, pierwsi znajomi, reakcje na psa, budyń czy kwiat zatrze się w wspomnieniach. Szkoda. To piękny prezent od was np. na 18 urodziny Waszej Magdy czy Ewy...
Wczoraj zaczęłam czytać mojej 6-letniej Metuce jej "dziennik niemowlaka". Śmiałyśmy się do rozpuku...
Nigdy nie dostanie się z powrotem wytartego z pamięci czasu, choć można odrobinę z niego zachować.
0 comments:
Post a Comment
Note: Only a member of this blog may post a comment.