"Gościnna Chata" – kęs Łemkowszczyzny. Polskich przygód kulinarnych część piąta

Thursday, July 28, 2011

Seryjnie produkowane "góralskie" chaty przeznaczone na restauracje, umieszczane przez właścicieli na płaskim jak deska terenie, wśród nowoczesnych zabudowań, przy głównych drogach przejazdowych, nad morzem, w okolicy jezior czy przy wjazdach do dużych miast, przesadnie udekorowane ludowymi rekwizytami, ofiarujące "pseudoregionalne", "wiejskie jedzenie" stały się w Polsce nienaturalną częścią naturalnego krajobrazu. Część z nich serwuje popularną i niezłą kuchnię. Bardzo trudno jednak trafić pod wystrzępioną czasem karczmę, która nie tylko z zewnętrznego wyglądu przypominałaby dawną wieś, ale pozwoliłaby odbyć fascynującą podróż w krainę ludowych smaków takich, jakie pamięta najstarsza babcia z okolicy i stać się kulinarnym odkryciem opowiadającym o życiu i zwyczajach rusińskiej grupy etnicznej. 


 


 "Gościnna Chata" – zaprasza na kuchnię łemkowską


Wnętrza "Gościnna Chaty" położonej w Wysowej Zdrój, w Beskidzie Niskim, krytej gontem, zbudowanej z olbrzymich drewnianych bali, ofiarującej tradycyjną łemkowską* kuchnię nie powstydziłoby się muzeum folkloru. Na masywnych, solidnych ławach, mogących pomieścić wieloosobowe rodziny rozpostarto skóry z dzików.  Z kątów spoglądają na gości łagodnym wzrokiem rzeźbione "babulinki", "chłopki-roztropki" i anioły z rozpostartymi skrzydłami. U powały, razem z ubranymi w szydełkowe koszulki wydmuszkami zwisają na wstążkach ozdobne wieńce z żyta i z zasuszonych ziół. Przy oknie przesłoniętym wyszydełkowaną ręcznie firanką -  stuletni kredens a na przeciwko niego wiejski piec opalany drewnem.  Na ścianach - przedwojenne gazety. Bukiety polnych kwiatów pysznią się w glinianych dzbankach; gra łemkowska kapela; palą się świeczki… W tej chyży z widokiem na zielone pagórki zmęczony wędrowiec może nie tylko się posilić, ale i nacieszyć oczy, ale i zrelaksować.


 


Przytulne wnętrze, domowa atmosfera


Restaurację poleciło mi kilka osób. Czytałam o niej przychylne opinie w Internecie i byłam po degustacji łemkowskiej kuchni domowej pani Grażyny Furman, właścicielki agroturystycznego gospodarstwa "Swystowy Sad".  Nie dziwcie się, więc ilości potraw zamówionych przeze mnie (po pół porcji) i przerwie, jaką sobie zrobiłam w trakcie obiadu… 

Samo już "czekadełko": domowy smalec i twarożek ze szczypiorkiem podany na drewnianej deszczułce ozdobionej motywem roślinnym, z pajdami wiejskiego, dobrze wypieczonego chleba własnego wypieku zaostrzyło mi apetyt i przychylnie nastawiło do karczmy. Skoro najzwyklejsza przystawka (cóż może być bardziej prozaicznego niż twarożek i smalec?) okazała się smakowitą, to cóż będzie dalej? Dodatkowo do biesiadowania w restauracji zachęcała miła atmosfera i zapachy (na nie zwykle w pierwszej kolejności zwracam uwagę wchodząc do każdej restauracji). Częstując się aromatycznym grzanym winem i przystawkami, zdecydowałam się na skomponowanie swojego własnego degustacyjnego menu składającego się z wielu potraw, choć w zmniejszonych ilościach.


 


Befsztyk huculski


Na mojej drewnianej ławie pojawiły się:


- War ze zlepieńcami (pierogami z mięsem) i kisełycia z kamerami (miłością do łemkowskiego żuru na owsie zapałałam w "Swystowym Sadzie") - obie zupy – pyszne. Smak niby się znało, jedząc kapuśniaki i żury, ale dopiero tutaj odkryło jego nową, oryginalną formułę.


- "Befsztyk huculski" - czyli - "tatar", z koniny, z surowym jajkiem, cebulką, grzanką i korniszonem. Wbrew obawom mięso nie okazało się słodkawe, ani żylaste. Było smaczne, ale zjadłam go tylko ociupinkę. Jeszcze tego ranka widziałam biegające po łąkach konie huculskie i świadomość, że mogłabym zjeść ich mięso była tak przygnębiająca, że nie potrafiłam się na to zdobyć. 


- "Bliny" – z tartych ziemniaków faszerowanych marynowanym mięsem, z gęstą śmietaną, podanych na liściu kapusty z surówką - chrupiące, sycące, nie były za tłuste i w zupełności wystarczyłyby za cały obiad. Palce lizać!




Bliny – z marynowanym mięsem


 - "Kiszeniaki" – rodzaj gołąbków z pęczaku zawijanych w kiszoną kapustę, z boczkiem i grzybami (w garnku układa się warstwę gołąbków, warstwę borowików i warstwę boczku) - soczyste, bardzo aromatyczne, proste danie, które nabrało zadziwiającego smaku, zdecydowanie godne polecenia! 

- Pieczeń z baraniny w sosie z grzybów z haluszkami, czyli kluskami z tartych ziemniaków z omastą, podana ze smażonymi buraczkami – mogła okazać się, jak to baranina, tłustą. Była jednak zadziwiająco chuda (może nawet dla niektórych trochę za) i wręcz wykwintna. Dla mnie bardzo smaczna. 


- "Kartacze", kojarzące mi się do tej pory z ołowianymi pociskami muszkietowymi okazały się kluskami faszerowanymi mięsem. Koniecznie trzeba było je czymś popić. Zamówiłam "miętownicę" – napój z miodu i cytryny. Trochę mdły i bez wyraźnego smaku, nieumywający się do kwasu chlebowego.



 "Tartianyki" – popularna potrawa łemkowska. Przed wyjściem w pole gospodyni tarła ziemniaki, kładła je na liściach kapusty, lekko osalała, zawijała i pozostawiała w przygasłym piecu aż do powrotu z pracy



Czekając na tradycyjne "tartianyki z masłem" (czosnkowym i zwykłym) – tarte ziemniaki owinięte w liść kapusty, lekko osolone, bez mąki i jajek pieczone w niskiej temperaturze w piecu glinianym przez 1.5-2 godziny - nie płacąc za dania, które już zjadłam, wyszłam z karczmy na długi spacer do pobliskiego uzdrowiska "Wysowa", w którym wypiłam "Franciszka" - dobrego na trawienie - zwiedziłam Dom Zdrojowy z początku XX wieku, w Parku Zdrojowym przyglądnęłam się "tłumowi", czyli kilku osobom siedzącym na ławkach. W miejscowym sklepiku kupiłam najsmaczniejszą ze wszystkich miejscowych wód - "Wysowiankę", ulubiona wodę mineralną mieszkającego niedaleko stąd, pisarza Andrzeja Stasiuka i wróciłam do "Gościnnej Chaty" na "tartianyki" prosto z pieca, a od razu po nich na: "zlepieńce ze śliwką suszoną" konkurujące z knedlami śliwkowymi z miodem i omastą (wygrały zdecydowanie knedle), popiłam wszystko orzeźwiającym kwasem chlebowym i myślałam, że pęknę z przejedzenia… Było jednak tak smacznie, że nie żałuję ani jednej dodatkowej kalorii...



Park Zdrojowy w Wysowej Zdrój. Cisza, drewniane budynki
z początków XX wieku i nieliczni spacerowicze


 Kapusta – kiszona i słodka, tarte ziemniaki, kasza, omasta z masła, gęsta, wiejska śmietana, grzyby, zioła - podstawowe produkty, jakie wszyscy znamy w "Gościnnej Chacie" nabierają zaskakujących swą oryginalnością smaków. Są jak fantastyczna niespodzianka zawinięta w szary papier…

Jeśli macie ochotę na regionalną kuchnię, niby tę znajomą, ale jednak inną, koniecznie wybierzcie się do Wysowej Zdrój. Miejcie jednak świadomość, że w oryginalnej kuchni łemkowskiej prostej i bardzo ubogiej, wręcz postnej nie jadało się mięsa, które było prawie wyłącznie na sprzedaż, nie używało się zbyt wielu jajek, które były drogie, a głównym pożywieniem były ziemniaki i kapusta. Z tych dwóch warzyw potrafiono jednak ugotować prawdziwe przysmaki.


W karczmie, w której przysłowie, "czym chata bogata" nie jest pustosłowiem nadal tradycyjnie rosół, z makaronem wrabianym na miejscu, podaje się tylko w niedzielę, kelnerem - ze znawstwem doradzającym łemkowskie potrawy jest autentyczny Łemko, porcje są obfite, ceny bardzo przystępne, a smak…no cóż, dla niego warto nawet specjalnie tutaj przyjechać i zapomnieć o diecie.


Przypisy:


* Łemkowie – należą do Rusińskiej grupy etnicznej wyznania grekokatolickiego i prawosławnego


http://www.plemiona-swiat.w8w.pl/91.html


"Gościnna Chata"


Wysowa 131


Tel: (18) 3532174  


http://www.gastronauci.pl/157-goscinna-chata-wysowa-zdroj



 

Autostop (p)

Thursday, July 21, 2011

Tekst został opublikowany 1.04.2010


 


Wyciągam z torebki klucz. Szukam zamka. Nie ma. Sprawdzam jeszcze raz. Skoro jest klucz - musi być i dziurka od klucza - myślę niby logiczne, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że wychodzę z pracy zamiast ze swojego mieszkania i stoję przed antywłamaniowymi drzwiami otwieranymi za pomocą specjalnej karty magnetycznej. Na szczęście  muszę taką gdzie mieć, skoro udało mi się kilka godzin temu wejść do budynku… Szukam. Jest! Wyjmuję czerwono-białą kartę z czarnym pasem magnetycznym mocno wytartym. Nie muszę nawet powiedzieć "Sezamie otwórz się" tylko przeciągnąć ją w małym metalowym rowku (wybaczcie mizerność opisu – nie znam się na współczesnej technice) i drzwi otwierają się. Mijam ochroniarza, starszego pana o niebieskich oczach i szpakowatych włosach, byłego gimnazjalnego nauczyciela historii.


 - Layla tov - dobranoc - wymieniamy codzienne grzeczności.


 - Wsiewo Charoszewo! - wszystkiego dobrego – dodaje strażnik (widocznie nudzi mu się i chce porozmawiać) – Da swidanja! – odpowiadam  po rosyjsku uśmiechając się przepraszająco, bo jestem zmęczona i nie mam teraz czasu na pogawędki.


 


Tuż przy budce Lotto, tam gdzie zwykle, czeka na mnie mój transport do domu. Osiołek, myślicie? Nie. Samochód. Biały, duży, 4 kółka, kierownica (nie tylko nie znam się na zamkach, również na samochodach) i ciemna postać pochylonego mężczyzny.


Otwieram jak zwykle drzwi, siadam obok kierowcy, obracam się do tyłu, rzucam na tylne siedzenie torebkę, dokładnie zapinam pasy, zaczynam opowiadać jak było w pracy podpatrując wychodzącą właśnie z bramy objętą parę homoseksualistów z naszego działu. Mąż jak zwykle nie odpowiada (typowy milczek), ale tym razem również nie jedzie. Chyba coś jest nie tak? Spoglądam na niego. Widzę otwarte ze zdziwienia usta: dwie koronki, kilka srebrnych wypełnień, mały ubytek…


Obracam się. Biorę z tylnego siedzenia torebkę, odpinam pasy.


- Bye, bye – mówię beztrosko zamykając z trzaskiem drzwi samochodu. Jak gdyby nigdy nic przechodzę do zaparkowanego 50 m od budki Lotto białego, dużego samochodu z 4 kółkami. Otwieram jak zwykle drzwi, siadam obok kierowcy, obracam się do tyłu, rzucam na tylne siedzenie torebkę, dokładnie zapinam pasy, zaczynam opowiadać jak było w pracy. Mąż podnosi głowę znad gazety.


- Jedziemy?


- Jedziemy.


 

"Swystowy Sad" na końcu świata. Polskich przygód kulinarnych część czwarta

Thursday, July 14, 2011

Czy GPS potrafi znaleźć koniec świata? Ja i mój towarzysz podróży mamy wątpliwości. Dzwonimy, więc z drogi do Grażyny i Michała Furmanów, właścicieli agroturystycznego gospodarstwa położonego w odludnej okolicy Beskidu Niskiego, w samym sercu Łemkowszczyzny, w miejscowości Ropki, wsi, w której po wysiedleńczej "Akcji Wisła" z siedemdziesięciu gospodarstw dzisiaj mieszka zaledwie 30 osób, nie licząc duchów przodków, którym po śmierci nikt już nie zabrania powrócić na stare pielesze.


- Za Wysową, tuż przed Hańczową wjedźcie na gruntową drogę. Na rozwidleniu zobaczycie tabliczkę: "Swystowy Sad". Koło "Kudaka" skręćcie w lewo i jedźcie prosto aż do naszego gospodarstwa. Niestety możecie mieć kłopoty z łącznością telefoniczną… W tym momencie, jakby na potwierdzenie słów, w komórce zalega cisza. Na szczęście wkrótce pojawia się przed nami drogowskaz z napisem: "Ropki 5". Skrecamy. Droga jest dokładnie taka, jaką obiecują nam gospodarze na swojej stronie internetowej: "Dojazd do nas może nie jest łatwy, ale jeśli się już dojedziecie, to wyjeżdżać nie będzie się chciało wcale". 

 


Okolica "Swystowego Sadu". Pastwiska na miejscu dawnych pól ornych 


 

Jedziemy wyboistą drogą podskakując na kamieniach. Zachwyceni swobodnie pasącymi się na polach koniami, widokiem słońca bawiącego się w chowanego z pagórkami, bagnem pokrytym białym kwieciem i dorodnymi bukami uciekającymi wraz z jodłami po bokach samochodu, bezwiednie co chwilę z niej zbaczamy. 5km kompletnego bezludzia pokonujemy z zawrotną prędkością 15km/godz. Nie wiadomo jak, przegapiamy zjazd do wsi (może, dlatego, że drogowskaz został przez kogoś zrzucony, a "wieś" – to zaledwie kilka oddalonych od siebie domów?) i kiedy rozumiemy, że niebezpiecznie brniemy w błotnych koleinach, zatrzymujemy się dokonując wirtuozyjnej sztuki zawracania. Po 50m znów przystajemy. Sarenka skubiąca trawę, z rodzaju tych wpatrujących się ufnymi oczami w każdy kwiatek, źdźbło trawy czy nawet forda z ludźmi wytykającymi ją palcami, przez dobre pięć minut pokazuje nam swoje wdzięki: a to zgrabną nóżkę, a to kształtne kopytko czy umięśniony kuperek. 

  



Widok z drogi na "końcu świata"

 



Na naszym torze przeszkód prowadzącym do gospodarstwa agroturystycznego państwa Furmanów ostatnia zapora: strumyczek swobodnie przepływający w poprzek drogi. Po przejechaniu go czujemy się dumnymi pionierami zdobywającymi terra incognita – nieznaną ziemię, białą plamę w pamięci wszystkich GPS-ów świata. Czyżby faktycznie nadal jeszcze żyli tutaj ludzie?

Jeszcze kilkaset metrów i oto jest: ciemnobrązowa chyża - wiejska chata nad potokiem, siedząca w kuczki w trawie, otulona drzewami, z dachem pokrytym gontem, z białymi framugami okien do połowy zasłoniętymi koronkowymi firankami; sad z dużą piaskownicą dla dzieci, huśtawki i potężne drzewa. Podbiegają do nas psy. Łasząc się u nóg. Michał - właściciel - wita nas serdecznym uśmiechem, a Grażyna po przywitaniu ponagla:

- Jak się nie pośpieszycie nie zostanie wam pierogów do lepienia!

 




"Swystowy Sad". Typowa łemkowska chyża



Bagaże zanosimy do pokojów na piętrze – dużych i wygodnych, z nowoczesnymi, przestronnymi i funkcjonalnymi łazienkami. Myjemy ręce i zabieramy się do pracy. Nie tylko musimy wygrać z czasem (beztrosko spóźniliśmy się na obiadokolację), ale i z dziećmi Furmanów: Julkiem i Melanią, uwijającymi się przy dużym stole w kuchni. Na jego skraju czekają gotowe do upieczenia "kołacze" z ciasta drożdżowego z cebulą pachnące dzieciństwem, a na dużej, wiejskiej kuchni opalonej drzewem jak za dawnych lat, bulgocze żurek na owsiance i kapuśniak łemkowski, do którego ziemniaki pieką się już w duchówce budząc wspomnienia o harcerskich ogniskach na obozach w górach. Pozostałe z pierogów ciasto posypane cukrem, zawinięte w rodzaj pieroga podpieka się na rozgrzanej blasze żelaznej kuchni opalanej drewnem.

 

 




Rożek z ciasta. Ulubiony przysmak dzieci


Do kolacji zasiadamy przy długiej ławie. Czujemy się jak członkowie rodziny. Z wielkich półmisków każdy nakłada sobie tyle, na ile ma ochotę.  Grażyna opowiada nam o Łemkowszczyźnie, której już nie ma: o nieurodzajnej ziemi, pozwalającej zaledwie wyżyć gospodarzom hodującym ziemniaki i kapustę, która wraz z cebulą, mąką i kozimi i owczymi serami była kiedyś podstawę wiejskiego wyżywienia (mięsa się prawie nigdy nie jadło); o maziarzach, rozwożących smary i dzięgć nie tylko po okolicy, ale zapuszczających się na Morawy, do Austro-Węgier czy Rosji; o Żydach, lokujących swe karczmy, w której nie tylko piło się, ale sprzedawało i kupowało różne produkty, naprzeciw cerkwi; o Cyganach tradycyjnie zajmujących się szlifowaniem kamienia, mieszkających w pobliżu kamieniołomów; o łemkowskim języku, podobnym do polskiego i ukraińskiego, którego dzisiaj dzieci Furmanów uczą się w szkole, w malutkich, 10-osobowych klasach; o wysiedleniu prawie wszystkich mieszkańców i powrocie garstki; o stuletnich i starszych "chyżach", których młode pokolenie budujące sobie domy z cegły, kamienia i betonu pali na opał lub sprzedaje pasjonatom takim jak Furmanowie, a ci zaś przenoszą je jak relikwie, kawałek po kawałku, z miejsca, na którym nie są mile widziane na miejsce, w którym budzą zachwyt. Odrestaurowane, przebudowane zapraszają gości ceniących spokój, przyrodę, wegeteriańską kuchnię, proste życie i odpoczynek w ekologicznym gospodarstwie, w którym, dużo się razem gotuje, opowiada historie, siedzi pod drzewem patrząc na dzieci bawiące się w strumyku i ganiające po łąkach i jak mówi Grażyna Furman: "leży pod drzewem i pozwala muchom chodzić po sobie". W przerwie zaś od nic nierobienia, które wbrew pozorom dla ludzi z miasta przywykłych do hałasu, pośpiechu i tysiąca spraw do załatwienia jest nielada wyzwanie, jeździ się rowerami, maluje, medytuje, zbiera jagody i grzyby w lesie rozkoszując brakiem tłumów i komercji, chodzi pieszo po bezludnych szlakach, ogląda zabytkowe cerkiewki i wymarłe wsie, z których pozostały wśród krzaków jałowca, tarniny i trawy zwanej tu "psiorką" jedynie kamienne "kresty".


 


Łemkowszczyzna nadal pełna jest zabytkowych, drewnianych cerkwi zwieńczonych pękatymi baniami, których większość wzmiankowana była już w XVI wieku. Warto wejść do środka i obejrzeć bogate ikonostasy i polichromie

 


Można też, jeśli to komuś nie wystarczy, pojechać do Parku Zdrojowego w Wysowej Zdrój, spróbować wód mineralnych z tamtejszych źródełek, rozłożyć się na kocu lub łowić ryby nad zalewem Klimkówka, przejechać huculskimi konikami albo zabytkowym wozem maziarskim z jednym z ostatnich już w Polsce maziarzy, odwiedzić wyśmienitą restaurację łemkowską "Gościnną Chatę" i zwiedzić wyjątkowo pięknie położony nad rzeką Ropą, unikalny w skali krajowej, renesansowy kasztel polski wraz z przylegającym do niego dworkiem i skansenem.



 


Pan Michał Hubiak. Przedstawiciel ostatniego pokolenie wymarłego już zawodu maziarzy do lat 70-tych jeździł jeszcze ze smarami na Morawy. Dziś obwozi turystów wozem maziarskim i ciekawie opowiada o dawnych czasach

 



Nowo odrestaurowany kasztel w Szymborku


 



Żurku, podobnie jak wszystkich kwaśnych zup nie lubię. Nigdy ich też nie jem. Tym jednak razem – próbuję. Z grzeczności nalewam sobie małą chochelkę "kiesełyci". Pokonując niechęć, wkładam do ust pierwszą łyżkę zupy i … okazuje się, że tak dobrego żurku nigdy jeszcze nie jadłam, choć niejednokrotnie musiałam próbować zup podobnych z nazwy do tej, którą się właśnie delektuję. Łemkowski żurek Grażyny jest kwaśny dokładnie tyle, by poczuć jego zdecydowany smak, ale zarazem delikatny i aromatyczny. Wyczuwa się w nim smak owsianki i kremową konsystencję. Zaskoczona oryginalnym smakiem sama dolewam sobie następną porcję. Ośmielona początkiem zmian moich kulinarnych przyzwyczajeń próbuję "koperi oberjanych" czyli kapuśniaka wraz z ugotowanymi w mundurkach i przypieczonymi w piecu ziemniakami.

- Proszę uważać – ostrzega mnie Grażyna – jest bardzo kwaśny! Faktycznie. Jest. I choć mógłby być idealnym wzorcem kwaśnego smaku, nie należy jednak do tych potraw, które parzą usta i wykrzywiają je w grymasie niechęci. Bardziej kojarzy mi się z wytrawnym winem o bogatym bukiecie smaków albo z papierówkami, na które czeka się przez cały rok niż z kapuśniakami, jakie jadłam do tej pory.

 

Kołacze z cebulą

 

Pierogi z bryndzą i ziemniakami, o elastycznym, mięciutkim cieście i idealnych proporcjach składników nadzienia zawierają w sobie niespodziankę: domieszkę mięty, uszlachetniającą smak. Tutejsze "kołacze" - nieprzypominające znane ze Śląska serniki, jabłeczniki czy makowce robione na kruchym cieście - będące raczej odpowiednikami "kołaczyków" na drożdżach, z zapiekaną w nich cebulą, są wyśmienite – lekkie i smaczne, należące do tych kategorii smakołyków, po które ręka sama sięga aż do pustek na talerzu.


 


Typowy, łemkowski posiłek przygotowany z ziemniaków, sera owczego, kapusty i mąki może być niezapomniana ucztą

 

Deser deserów podany zostaje nazajutrz, po swojskich owczych serach przyprawionymi różnymi ziołami, toffu, marynowanych grzybkach, własnych konfiturach na śniadanie i świeżym pstrągu z czosnkiem na kolację. Ciasto rabarbarowe Furmanów, z kwaskowato-słodką śmietanką i puszystym spodem należy do najbardziej niebezpiecznego rodzaju dań. Uważajcie! Nawet na nie popatrzcie! Absolutnie nie próbujcie! Nie wąchajcie! Nie zbliżajcie się do niego! Wystarczy jeden, malutki, malusieńki kęs i …jesteście zgubieni! Zjecie jeszcze jeden, a i na tym się nie skończy! Będzie już całe życie na próżno szukali tego jedynego, wyjątkowego smaku w tysiącach innych ciast i chyba nie znajdziecie. Nie mówcie, że nie ostrzegałam!

 

"Swystowy Sad"


Grażyna i Michał Furman


Gospodarstwo Agro-turystyczne


Ropki10


Tel: 0183532294


Komórka: 0668192165


ripky@interia.pl


http://www.ropki.com.pl/


 


Książka kucharska gospodyni "Swystowego Sadu"


Grażyna Betlej-Furman, Domowa pierogarnia


Buddyjski Ośrodek Odosobieniowy – organizuje kursy medytacyjne dla zwolenników buddyjskiej linii Karma Kagyu


http://www.ropki.buddyzm.pl/


Kasztel w Szymbarku:


http://zamki.res.pl/szymbark.htm


Muzum - "Zagroda Maziarska" w Łosiu


http://www.gorlice.art.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=232&Itemid=157


Michał Hubiak – maziarz, organizuje przejazdy wozem maziarskim


http://www.stowpogranicza.ropa.iap.pl/index.html?gal_id=11166&msg=1&lang_id=PL


 

 

Urlopowe odgrzewanie tekstów

Sunday, July 3, 2011

 Lecąc z Izraelado Brazylii na rodzinne wakacje ścigać się będziemy z nocą. Dopiero przy końcu lotuciemność rozjaśni się i zobaczymy spektakularne podobno wybrzeża Brazylii.


Od 20 latmarzyłam o tej podróży, od chwili, kiedy usłyszałam pierwszą opowieść oegzotycznym Rio de Janeiro gdzie urodziła się matka mojego męża, córkamiejscowego rabina żydowskiego.


W podróżybędziemy prawie całą dobę: najpierw czeka nas 15 godzinny przelot z Tel Awiwudo San Paulo, potem 4 godzinna przerwa w oczekiwaniu na przelot do Rio de Janeiroi jeszcze godzinny lot…


Mojej teściowejta sama droga zajęła kiedyś 3 miesiące rejsu. Niby, więc powinnam byćzadowolona, ale kiedy przypomnę sobie ostatni długodystansowy lot, dwa latatemu, do Los Angeles (15 godzin) i samolotowe siedzenia gęsto usadzone jedno zadrugim, bez dostatecznego miejsca na moje dość długie nogi – jak by nie było170cm wzrostu - które jednak nie mogą konkurować z tymi mojego męża (185cm), ate, z kolei, z koszykarskimi nogami mojego syna (194cm) – marzy mi się byciefiligranową Japoneczką.


Och, Metuka toma dobrze ze swoimi 128 centymetrami, które koniecznie chce jak szybciejprzebić i wspiąć się w górę.



Mój mąż. Geniusz orientacji i idealnie
zapakowanych toreb podróżnych. Szatan na jezdni.
Z nim czuję się bezpieczna w każdym miejscu

 

Biorąc dodatkowopod uwagę fakt, że podczas zwiedzania Brazylii zamówiony mamy lot do wodospadówIguazu zajmujący dodatkowe ok.2 godzin, przelot z Rio do New Yorku - 10 godzini z New Yorku z powrotem do Tel Awiwu – następne 10 godzin – nie mogę nie zadaćsobie pytania: jak ja przeżyję te loty? Czy znów piekielnie boleć mnie będąuszy, a ból głowy rozsadzać czaszkę? Czy spuchną mi nogi, ścierpną palce, akolana siedzącego za moim fotelem podróżnego wywiercą mi dwa pamiątkowe dołki wplecach? Czy uda mi się zasnąć – chociażby na chwilkę w samolocie, a potem jużpo przyjeździe? Czy może będę, jak mam to w swoim zwyczaju, z podekscytowaniasnuć się przez pierwsze trzy dni jak zombie bez snu?


Jak będzie sięczuła w podróży Metuka? Pewnie zaśnie z nogami na swoim tacie i z głową namoich udach. Będę się w nią wpatrywała jak śpi… W czasie snu wygląda jakby byłajeszcze zupełnie malutkim dzieckiem, a nie tą dziewczynką, która naśladująckoleżanki, domaga się dwuczęściowego kostiumu do pływania i nie lubi jużksiężniczek z bajek.


Długi lotsamolotem, (oczywiście w klasie turystycznej) kojarzy mi się z porodem. Wiem,że będzie bolało, będę za razem oszołomiona, rozemocjonowana, ale i szczęśliwa,a na koniec zapomnę o bólu i pozostawię w pamięci tylko to, co najlepsze i otym spróbuję Wam napisać po powrocie.


 


Moi Drodzy, wczasie miesięcznego urlopu oprócz nowych tekstów (już przygotowanych dopublikacji) "odgrzewać" będę czasami stare posty - pogodne i chybadowcipne, których część z Was nie zna, a część może będzie miała ochotęprzypomnieć sobie?


Życzę wszystkimczytelnikom udanego, zdrowego urlopu i wielu nowych wrażeń! 


 

 

 

 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top