Bnei Brak szykuje się na szabat

Tuesday, September 25, 2012

Stoję przed moim mężem ubrana w długą spódniczkę sięgającą do połowy łydek i koszulkę z krótkim rękawem.


- No i co myślisz? Jestem odpowiednio ubrana?


Mój powściągliwy w emocjach mąż przegląda mi się przez kilka sekund, po czym stwierdza od niechcenia:


- Eee, prawie... Załóż rajstopy, sandały zmień na pełne buty, tę przeźroczystą spódnicę na jakąś inną, albo włóż pod nią halkę, koszulka musi mieć rękawy za łokcie, no i oczywiście bez dekoltu. Acha! Jeśli, będąc gojką chcesz udawać ortodoksyjną Żydówkę, to powinnaś ogolić głowę, albo przynajmniej schować włosy pod chustką lub peruką.


- Akurat w kwestii mojej głowy – myślę – on nie ma chyba racji, bo zgodnie z religijnymi nakazami publiczne pokazywanie włosów jest nieskromne w przypadku zamężnych Żydówek. Ja jednak nie jestem Żydówką i choć formalnie od 21 lat jestem mężatką, z Eyalem nigdy nie brałam ślubu w synagodze, więc dla ortodoksyjnych rabinów mój mąż i ojciec naszej córki, Metuki, nadal jest kawalerem do wzięcia, a ja, nie jestem zamężna. Po co więc chustka?”.


- Jesteś pewny, że tak jak jestem ubrana, to nie w porządku?


- Rób jak chcesz. Ja jednak na twoim miejscu bym się przebrał – kończy rozmowę mój mąż i wraca do czytania porannej gazety.


No, więc przebieram się w jeszcze dłuższą spódnicę, prawie do ziemi i bluzkę z jeszcze dłuższym rękawem, choć nie za łokieć (na dworze jest potwornie gorąco i wilgotno), z niewielkim rozcięciem zapinanym na guziczki. Tak przygotowana na spotkanie z Bnei Brakiem - największym, ortodoksyjnym miastem Izraela, założonym w 1943 roku przez Żydów z Polski – schodzę do czekających pod moim domem przyjaciół: Kaśki i Daniego.


Kaśka Sikora – fotografka, przezornie ubrana jest w dwie koszulki. Jedną z długim rękawem, a drugą, nałożoną na nią, z krótkim. Wszystko niby „koszernie” - zauważam złośliwie - ale dekolt zdecydowanie za głęboki, nie mówiąc już o spodniach typu bojówki, z wypchanymi kieszeniami.


Garderoba DaniegoTracza, byłego dyrektora teatru w Hajfie i znanego wydawcy, nie wydaje się problematyczna. Dani jest Żydem „z dziada pradziada” – a właściwie należałoby powiedzieć: „z prababci babci”, bo w judaizmie przynależność do narodu żydowskiego dziedziczy się w linii żeńskiej, a nie męskiej – i nie mając w rodzinie Szkotów zawsze nosi długie spodnie zamiast spódniczek, gustuje w koszulach, a nie modnych latem w Izraelu podkoszulkach eksponujących wypracowane na siłowni mięśnie i na głowę przeważnie wkłada czapkę z daszkiem chroniącą go od słońca.



Bnei Brak   Zdjęcie: Kaśka Sikora


Po 20 minutach jazdy samochodem z Ramat Ganu, miasta graniczącego dosłownie przez ulicę z Tel Awiwem i Bnei Brakiem nasza trójka dojeżdża na miejsce. Szczęśliwym trafem graniczącym z cudem parkujemy samochód na głównej ulicy Bnei Braku i od razu zauważamy małą, ale istotną różnicę pomiędzy tym ortodoksyjnym miastem, a innymi, izraelskimi, świeckimi miastami. Tutaj nie trąbi się na kierowców poganiając ich bezustannie i wolniej niż gdzieś indziej jeździ się samochodami przepuszczając pieszych na jezdni. Wbrew pozorom, w Izraelu nie jest to praktyczną regułą, ani oczywistością.


„Champs-Élysées” Bnei Braku, ulica Rabi Akiwa, z ciasno zabudowanymi szarymi, pudełkowatymi domami naszpikowanymi licznymi, małymi sklepikami, w których towar często kupowany jest bezpośrednio z kartonów dostawczych - wrze. Nie tylko od piekącego słońca, ale tłumów charedim(ultraortodoksyjnych Żydów), jakie wypełniają ją w piątkowy poranek. Wszyscy gorączkowo starają się zrobić potrzebne przed sobotą zakupy, a przy okazji sprawdzić czy nie udałoby się dostać czegoś wyjątkowo wartościowego, w dobrym gatunku, ale za małe pieniądze. Tego typu „mecyja” tuż przed szabatem często się zdarza. Warzywa, owoce, pieczywo, wysprzedawane są po znacznie obniżonych cenach. Towar sprzedaje się na chodnikach, w bramach i na straganach. Wychwalają go uliczni sprzedawcy mający cały swój kram na własnych plecach. Jeśli ktoś ma kilkoro czy kilkanaścioro dzieci – a taka sytuacja w tym mieście jest raczej regułą niż wyjątkiem – to tego dnia może zapatrzeć się w produkty sprzedawane hurtowo, za cenę o wiele niższą niż detaliczna, a i przy okazji posłuchać najnowszych szlagierów chasydzkich, jakimi rozbrzmiewa Bnei Brak przed szabatem. Wśród dźwięków skrzypiec i męskich basów niemożliwym jest wyłonienie zabronionego głosu kobiecego uznawanego za nieskromny, ponieważ może pobudzać mężczyzn do bezbożnych myśli. „Głos kobiety jest jak srom” ostrzega bogobojnych Żydów Talmud, więc charedim zadowalają się przyjemnością słuchania wyłącznie męskich śpiewaków.



Ulica Bnei Braku*


W ortodoksyjnych dzielnicach Bnei Braku nie znajdzie się w sklepach telewizorów, komputerów czy też sandałów, ani przeźroczystych sukienek i bluzeczek na ramiączkach.Spódniczki mini nigdy tutaj nie dotarły, podobnie jak damskie spodnie czy jeansy albo modelki prezentujące modne kreacje. Moda rządzi się tutaj własnymi prawami klosza, lamówki, plisów, długich rękawów, całorocznych półbutów i stonowanych kolorów, a także kołnierzyków o różnych fasonach. W tym mieście w białych koszulach i w czarnych spodniach chodzą prawie wszyscy bez wyjątku religijni mężczyźni.Z łatwością można kupić tu garnitury, krawaty, garsonki i kapelusze, a także taki zapomniany asortyment jak: guziki, nici, włóczkę i bele materiału sprzedawanego na metry. Tutaj każda pani bez problemu znajdzie dla siebie perukę i fryzjerkę, która specjalizuje się w jej układaniu. Trudno jej jednak będzie odszukać sklepu z bielizną, gdyż tego typu „nieskromnej” garderoby nie wystawia się na wystawach.


W Bnei Braku, w reklamach prasowych, na słupach ogłoszeniowych, w sklepach, na afiszach i ulotkach na próżno byłoby szukać jakiejkolwiek żeńskiej twarzy: dziewczynki czy kobiety. Plakaty filmowe i reklamy firm krajowych i międzynarodowych z podobiznami kobiet umieszczane na obrzeżach Bnei Braku, w dzielnicach, w których mieszkają świeccy Izraelczycy, są palone i zrywane. Od pewnego więc czasu wiele firm przygotowuje dla miast i dzielnic ultraortodoksyjnych specjalną wersję reklam, w których nie występują kobiety.



Bnei Brak przypomina sztetl*


W przypominającym przedwojenny sztetl 160 tysięcznym Bnei Braku, najbardziej zagęszczonym i najbiedniejszym żydowskim mieście Izraela nie zachwala się towarów luksusowych, zagranicznych wojaży (chyba, że na grób rabina Nachmana w ukraińskim Umanie) czy kosmetyków. W skali zamożności miasto osiąga zaledwie 2 stopień z 10, a według danych CBS, średnia zarobków brutto na rodzinę, w 2008 roku wyniosła w nim 4752 szekle – dla porównania w Tel Awiwie 7070 - przy czym roczny przyrost naturalny Bnei Braku, mierzony w 2012 roku, wyniósł 2.8, zaś Tel Awiwu 0.1.


Większość ogłoszeń w Bnei Braku namawia do dobroczynności będącej jednym z nakazów religijnych i życiową koniecznością. Bez niej wielu rodzinom żyjącym z zapomóg społecznych trudno byłoby nakarmić dzieci i móc przeżyć miesiąc. Skarbonki, pojemniki na odzież i produkty spożywcze znajdują się przy prawie każdym skrzyżowaniu, przy budynkach użyteczności publicznej, synagogach i w sklepach.W mieście działa ponad 1000 instytucji charytatywnych, a o tym, że społeczność religijnych Żydów pomaga sobie nawzajem, można przekonać się na każdym kroku, ot, chociażby przechodząc się ulicami i obserwując proszące o datki starsze osoby siedzące na głównych ulicach miasta, czy panie rozdające w prezencie świeczki na szabat.


Mały rodzaj sklepiku, który właśnie mijamy, oblepiony olbrzymi, niezwykłymi, bo jaskrawo kolorowymi ogłoszeniami, z podobiznami różnych dostojnych mężczyzn ubranych na czarno, z długimi brodami, przypomina kantor albo punkt toto-lotka. Oprócz wysokiej lady, siedzącego za nią na krześle młodego mężczyzny w kipie, ulotek z rabinami i pakietami druków nie widać towaru, ani żadnego sprzętu usługowego. Okazuje się, że jest to punkt charytatywny należący do "Komitetu Rabinów", wspólny dla wszystkich odłamów ultraortodoksji. Tutaj można przyjść, wpłacić pieniądze na potrzeby innych, zostawić czek albo pozwolić magicznej karcie zwanej Visą, przekazać z jednego rachunku na drugi kilka cyfr i uszczęśliwić tym rodziny, w których matka pracuje na pół etatu lub w ogóle nie pracuje zawodowo wychowując liczne potomstwo, a ojciec przez cały tydzień, od rana do wieczora, studiuje Torę.



Skarbonka na datki*


- Ach, ale bym się napił kawy! – wzdycha rozglądając się za kawiarnią Dani. O tej porze, w piątek, życie kawiarniano-restauracyjne Izraela znajduje się u szczytu. W Tel Awiwie świetnie zaparzoną kawę z ekspresu, zwykle pitą, jak to się mówi po hebrajsku „hafuch”,czyli „odwrotnie” – najpierw kawa z expresu, potem dodatek spienionego mleka – można dostać na każdym rogu. Kiedy my jednak rozglądamy się w Bnei Braku za kawiarniami, ze zdumieniem stwierdzamy, że te świątynie świeckich Żydów w Izraelu, tutaj akurat nie są znane.


- Gdzie można się u was napić kawy? – pyta się przechodnia uzależniony od codziennej dawki kofeiny Dani robiąc wyraźną cezurę pomiędzy sobą – świeckim Żydem, a „nimi” – ortodoksyjnymi Żydami.


Mężczyzna wzrusza ramionami, spuszcza wzrok i mija nas szybkim krokiem jakbyśmy byli niespełna rozumu i nie wiedzieli o tym, że Bnei Brak nie traci czasu na próżnowanie przeznaczając go głównie na sprawy boskie. Po kilku metrach wchodzi do starego, zniszczonego nieotynkowanego budynku, wyglądającego tak jakby się wiecznie budował, ale nigdy nie mógł być do końca zbudowany. W nim to, na ulicy Raw Szach mieści się najbardziej aktywna w świecie synagoga, zwana „fabryką modlitwy” lub też „synagogą expres” ufundowaną przez pobożnego Żyda Itzkowicza, w której na ekspresową modlitwę, odmawianą bez przerwy (synagoga pracuje 24 godziny na dobę, 364 dni w roku), przychodzi codziennie ok.17 tysięcy wiernych, ze wszystkich odłamów żydowskich i ze wszystkich grup społecznych. W sześciu salach odprawiane są modlitwy według obrządku sefardyjskiego i aszkenazyjskiego. Wiedząc, o tym, że w „Synagodze Itzkowicza” zawsze znajdziesię minian – 10 mężczyzn potrzebnych do odprawienia wielu żydowskich modlitw – wpada się tutaj na chwilę modlitwy o każdej porze dnia i nocy. Nikt tu nie patrzy się krzywym okiem na kipę zakładaną tylko podczas pobytu w synagodze, długość pejsów, lub na kapelusz z płaskim albo też z wypukłym denkiem. W tej położonej wśród straganów i postojów taksówek synagodze każdy dorosły Żyd może przewodzić modlitwie i czytać fragment Tory na specjalnym wzniesieniu do tego przeznaczonym. Przychodzi się tutaj również po to, by się zagrzać, kiedy zimą pada deszcz i ochłodzić, kiedy latem leje się żar z nieba, odpocząć, posłuchać plotek o znanych w świecie charedim admorach i rabinach, zjeść ciepły posiłek, dostać kupony z obniżkami cen i prosić o datki.



Zdjęcia: Kaśka Sikora


Zbliża się południe. Tłum gęstnieje. Zapełniają się boczne uliczki miasta wychodzącymi właśnie ze szkół i przedszkoli (oddzielnych dla chłopców i dziewczynek) licznymi grupkami dziewcząt ubranych w bluzki z długimi rękami, rajstopy i długie spódniczki. Pejsaci chłopcy z wychodzącymi spod koszulek widocznymi frędzlami (cicit) nie mieszają się z dziewczynkami. Starsze dzieci prowadzą za rękę młodsze, a te z kolei jeszcze mniejsze maluszki. Przeważnie nie towarzyszą im dorośli. Dzieci śmieją się, opowiadają coś sobie po hebrajsku, a nie w jidysz jak to się często dzieje w ortodoksyjnych dzielnicach Jerozolimy, a zwłaszcza zaś, w ultrortodoksyjnej dzielnicy zwanej „Mea Szaarim”.


Uczniowie państwowych szkół religijno-narodowych mieszają się z tymi, którzy uczą się w niezależnych od państwowej oświaty szkołach, należących do różnego rodzaju odłamów chasydyzmu. Studenci w białych koszulach wychodzą z setek betej-ha’midrasz („domów studiów” – synagog przeznaczonych do modlitwy i studiów talmudycznych) i jesziw, w których studiuje się święte księgi, komentuje je, modli się, czyta psalmy i stara się zrozumieć słowo tego, którego imienia pobożny Żyd nigdy nie wypowiada zastępując je słowem „Ha’Szem” – „Imię”.


Kaśka z plecakiem pełnym sprzętu fotograficznego, z 2 aparatami o imponujących obiektywach (CanonEF 70-200 mm f/2.8L IS II USM, Canon EF 24-70/2.8 L II USM ) stara się „dyskretnie” fotografować egzotyczny – zarówno dla siebie, Polki mieszkającej od kilku lat w Tel Awiwie, jak i dla mnie – nie-Żydówki zamieszkałej od ponad 20 lat w Izraelu i nawet dla Daniego, polskiego Żyda, który przyjechał do Izraela w początkach lat 60-tych – Izrael. Jednak jej się to nie udaję. Przechodnie zwracają na nas uwagę. Przyglądają się nam z zainteresowaniem. Są też tacy, którzy robią to z dezaprobatą. Możliwe, że ci akurat należą do tych, którzy kilka dni wcześniej, 12.9.2012 roku, w czasie, w którym świat świętował pojawienie się najnowszej wersji iPhone'a5, uczestniczyli w Bnei Braku w specjalnym ceremoniale, w którym rabin, Lior Glazar z dziesiątkami swoich zwolenników publicznie niszczył smartfony i aparaty fotograficzne, krzycząc hasła: „wynoście się nieczyści”.


Najbardziej jednak interesują się nami dzieci, które pokazują nas sobie palcami. Niektóre z nich z bojaźnią przechodzą na drugą stronę, inne wkładają palce w buzię i stoją chwilę oniemiałe, jakbyśmy byli jakimiś dziwolągami lub kosmitami. Nieliczni dorośli podchodzą do nas:


- „Jesteście z telewizji”? – pytają się porozumiewawczym tonem specjalistów, wskazując na profesjonalne obiektywy Kaśki wielkością zbliżone do małych kamer telewizyjnych i na imponujący statyw, który nosi za nią Dani, jak gdyby ta rozkładana podpórka pod aparaty fotograficzne była jakąś tajną bronią lub też niewidzianym nigdy przez nikogo sekretnym sprzętem do zadań specjalnych – Bóg wie jakich.


– Co tutaj robicie? – dodają niektórzy lekko zaniepokojeni mieszkańcy.


Kiedy odpowiadamy, że robimy zdjęcia do książki o Izraelu – uspakajają się i starają się nam pomóc wysyłając nas w różne miejsca, które wydają im się interesujące. Jednym z tych, którzy niespodziewanie zatrzymują nas na pogawędkę jest Żyd, o jasnoniebieskich oczach i rzadkiej brodzie, z siatkami pełnymi sobotnich zakupów.


„Szalom” - wita się z nami dodając po polsku - „dzień dobry. Też jestem z Polski. Nazywam się Michał.Od dwóch miesięcy mieszkam w Bnei Braku. Przyjechałem z Bytomia”.


Michał – z wykształcenia jest doktorem matematyki. Nie przypomina jednak naukowca, którym był jeszcze kilka lat temu, kiedy przyjechał na stypendium, na promujący religijny syjonizm uniwersytet Bar Ilan w Ramat Ganie (36 tys. studentów), gdzie poznał świecką Żydówkę, swoją obecną żonę. W tamtych czasach Michał, który odkrył swe żydowskie korzenie, zaczynał poznawać zagadnienia świętych ksiąg i tradycji judaistycznych w żydowskiej gminie w Bytomiu, ale wtedy nie miał jeszcze takiej długiej brody nadającej mu wygląd żydowskich mędrców z obrazów Aleksandra Gierymskiego, ani też nie mieszkał w Izraelu i nie wdychał – jak sam o tym mówi – „przesyconego religijnością powietrza Bnei Braku”. Nie był też wtedy żonaty z Izraelką, która pod jego wpływem „hazra betszuwa”, czyli stała się z świeckiej, religijną Żydówką wypełniającą od tej pory niepraktykowane przez nią wcześniej micwot, czyli religijne nakazy i zakazy – jak chociażby przestrzeganie szabatu czy koszerności.


- Czy Ty jesteś z tych nowonawiedzonych Żydów? – pyta się z izraelską chucpą Dani.


- No, niby tak – odpowiada ze spuszczoną głową Michał i uśmiecha się z lekkim zażenowaniem. – Ale ja jeszcze w Polsce chodziłem z kipą i studiowałem judaizm – mówi tonem usprawiedliwienia. – W Polsce byłem w gminie żydowskiej, próbowałem żyć religijnie, ale tutaj to, zupełnie coś innego! Zobaczcie sami – mówi w uniesieniu – ilu religijnych Żydów, całe, wielkie miasto!


Na odchodnym Michał podaje rękę Daniemu. Mnie i Kaśce nie może uścisnąć dłoni, bo jako obce kobiety jesteśmy dla niego nietykalne. Po kilku krokach wraca do nas z pytaniem:


- Za tą wielką synagogą już byliście?


- Nie. Co tam jest?– odpowiadamy z zainteresowaniem.


- Coś cudownego! –Michał wznosi oczy do góry. – Małe pokoiki modlitewne. Studiuje się tam Torę. O jakiejkolwiek porze tam by się nie poszło – zawsze znajdzie się tam ktoś, kto się modli, dokładnie tak, jak w „Jesziwie Poniewież”.


- My akurat do niej idziemy – tłumaczymy. – Może później tam zaglądniemy tam gdzie mówisz.




[caption id="attachment_1323" align="alignnone" width="400"] Bnei Brak modli się o każdej porze i w każdym miejscu*[/caption]

W żydowskim świecie głośno jest o młodych Żydach studiujących słowo boże w „Jesziwat Poniewież”(Poniewicz), sławnej, jednej z najważniejszych w świecie akademii talmudycznych, przeznaczonej dla nieżonatych mężczyzn, której poziom nauczania porównywalny jest z najambitniejszymi uniwersytetami świeckimi, takimi jak Oxford,Cambridge czy Princeton, z tą jednak różnicą, że w niej uczy się wyłącznie zagadnień religijnych. Tutaj również, tak jak w synagodze Itzkowicza, nigdy nie gaśnie światło, gdyż zarówno o poranku, jak i w środku dnia i w nocy, a nawet tuż nad ranem, kiedy my wszyscy przewracamy się z boku na bok pogrążeni w głębokim śnie – dziesiątki, a nawet setki młodych ludzi w śnieżnobiałych koszulach należących do odłamu Litwaków, szczególnie ceniących sobie religijne wykształcenie, mozolnie studiuje święte księgi próbując rozszyfrować słowo boże.


Do wejścia do jesziwy położonej na wzgórzu prowadzą strome schody. Tuż nad pierwszym stopniem zawieszona jest kartka: „Tylko dla mężczyzn”.


- Kaśka fotografuj – pokazuję koleżance napis - tymi schodami mogą wchodzić wyłącznie mężczyźni - tłumaczę.- Pamiętasz? Mówiłam ci kiedyś o segregacji płciowej, jaka obowiązuje w niektórych autobusach, przychodniach, a nawet na ulicznych chodnikach w miejscach zamieszkałych przez ortodoksyjną społeczność Izraela, stanowiącą ok.8% populacji. Tu masz tego przykład – tłumaczę.


- Możecie spokojnie wszyscy tędy przejść – przerywa mój wywód nieznajomy mężczyzna w filcowym kapeluszu o szerokim rondzie i czarnym płaszczu (przy temperaturze ok. 28 stopni nosi go jak zbroję przeciwko roznegliżowanemu, świeckiemu społeczeństwu Izraela).


– Ta kartka została z modlitw świątecznych na Rosza Szana (święto nowego roku żydowskiego zwykle przypadające na wrzesień) – wyjaśnia charedi.  - W tej chwili to nieaktualne.


- A czy możemy wejść do środka? – pyta Dani.


- Ty tak – odpowiada mężczyzna, ale one są nieskromnie ubrane. – Oczy pana w kapeluszu lustrują spodnie Kaśki i moje gołe kostki i częściowo ręce - więc nie wiem czy im się pozwoli. - Spróbujcie – radzi przyjaźnie.


Na szczyt pagórka wchodzimy więc po „męskich schodach”, a następnie, niezatrzymani przez nikogo, spacerujemy po przedsionkach jesziwy, w której na dziesiątkach wieszaków wiszą w kilku rzędach czarne kapelusze i marynarki. Kapeluszami i książkami wyłożone są też poręcze schodów i parapety okien. Ja i Kaśka bardzo chcemy wejść na piętra jesziwy i zaglądnąć do męskiego świata przyszłych mędrców Talmudu, ale nie odważamy się. Wysyłamy z aparatem Daniego. Same zaś podziwiamy przez ten czas panoramę miastai zarysowującego się w oddali Tel Awiwu.


Wchodzący do akademii młodzi chłopcy (wyłącznie nieżonaci) widząc dwie kobiety w większości spuszczają skromnie wzrok. Niektórzy odwracają od nas głowę w przeciwnym kierunku, a co bardziej zapobiegliwi przechodzą na drugi koniec budynku.


Wraca Dani.


- „OOOO”!!!  - Wzdycha. – „Iluż tam studentów! Aż mi się w oczach pobieliło”!


Patrzę na niego z zazdrością. „Gdyby teraz akurat był czas modlitwy – myślę - mogłybyśmy z Kaśką siedzieć na przeznaczonym dla kobiet balkonie nad mężczyznami i oglądać ich stamtąd do woli. A tak – trzeba się zadowolić zdjęciami”.


Szykuję się do wyjścia. Kaśka jednak nie daje za wygraną. Spocona jakby wyszła właśnie spod prysznica zaczepia próbującego się przemknąć obok nas młodego chłopaka o rudym zaroście na szczupłej twarzy.


- Przepraszam, czy możemy zajrzeć do góry? Jesteśmy z Polski. Robimy zdjęcia do książki o Izraelu.


Nie wiem czy słowo „Polska” tak podziałało czy może "książka", faktem jest, że chłopak odpowiada pozytywnie, choć z lekkim wahaniem. Idąc za nim po schodach słuchamy opowieści o napisie umieszczonym na budynku jesziwy związanym z rabinem z Poniewieża, Josefem Szlomo Kahaneman’em, który przed II Wojną Światową, wyczuwając nadchodzącą katastrofę przybył z prośbą o radę do rabina Chofetz Chaima (rabina Kagana). Ten zaś przepowiadając przyszłość, podarował mu wersety z Księgi Jozuego mówiące o tym, że słowo Tory ocaleje i żyć będzie na Górze Syjonu i w Jerozolimie, czyli w Izraelu.


Dzięki sympatycznemu studentowi jesziwy udaje nam się zajrzeć do bardzo skromnych, ciasnych pokojów akademickich wyposażonych jedynie w skromne łóżka, jedną szafkę i stolik. Miejsca w nich jest tak mało, że z wielkim trudem mieszczą się w pokoikach jednorazowo wszyscy lokatorzy niemający szczęścia zamieszkania w pobożnym mieście Bnei Braku.Oglądamy też widok z drugiego i trzeciego piętra budynku, z obu stron i przez dyskretnie uchylone przez nas drzwi zaglądamy do synagogi, w której studiują młodzi ludzie. Naszą uwagę przekłuwa wykonany przez włoskich mistrzów w 1635 roku  pozłacany „aron ha’kodesz” – szafa ołtarzowa służąca do przechowywania ozdobnej skrzynki - rodału - w której znajdują się ręcznie pisane zwoje Tory. Z Włoch przybył on na Litwę, a stamtąd do Palestyny i dziś nadal stoi w Izraelu.


Atmosfera tego miejsca przypomina inne jesziwy: młodzi uczniowie rozmawiają ze sobą, dyskutują, pokazują sobie wzajemnie wersety w księgach, czytają ze skupieniem. Dużo światła, książek i młodości.



„Jesziwa Poniewież”*


Kiedy znajdujemy się już z powrotem na ulicy stwierdzam, że mam przyziemny problem fizjologiczny. Z braku zaś kawiarni i restauracji nie mam pojęcia jak sobie z nim poradzić. W tym jednak momencie, okazuje się, że jak to mówią pobożni Żydzi wierzący w opiekę Najwyższego: „hakol me ha'szamaiim” – „wszystko pochodzi z nieba”. Przechodząc przez jezdnię zatrzymuje nas ortodoksyjny kierowca.Tak jak inni pyta się nas o cel wizyty, a słysząc o kłopocie z damskimi toaletami zaprasza do siebie, wskazując ręką najbliższy dom, na ulicy Ha’Raw Halperin.


Lekko oniemiali ze zdziwienia posłusznie wchodzimy do nowoczesnego, nowo wybudowanego budynku.Windą wjeżdżamy bezpośrednio do eleganckiego, gustownie urządzonego penthausu. Jak na warunki Bnei Braku, w którym przeważają zniszczone, bardzo skromne, ciasne mieszkanka, raczej biedne niż reprezentujące średnią krajową, mieszkanie naszego gospodarza zaskakuje zamożnością. W witrynie salonu ozdobne przedmioty ze srebra, ściana zapełniona pozłacanymi i posrebrzanymi książkami religijnymi w twardej oprawie, a w toalecie najnowocześniejsze, światowych marek urządzenia sanitarne i kremy Diora. Na próżno jednak w całym mieszkaniu szukać telewizora czy komputera, za to wszystkie urządzenia elektryczne zaopatrzone są w „zegar szabatowy”, który umożliwia korzystanie z nich bez naruszenia "świętości szabatu", dnia w którym Żydzi mają zabronione ich włączanie.


Zapytany o używalność przez niego telefonu komórkowego nasz gospodarz, Mosze Dahan – rabin wykładający w szkole rabinicznej, stojący na czele jednej z gmin w bogatym, północnym Tel Awiwie, właściciel międzynarodowej firmy związanej z budownictwem - pokazuje nam swój aparat telefoniczny, na którym bardzo wyraźna pieczątka rabinacka nie pozostawia cienia wątpliwości, że jego właściciel używa go zgodnie z prawami religijnej społeczności.


- Koszerny.Widzicie? – tłumaczy pokazując nam funkcje ograniczone wyłącznie do telefonowania i odbierania telefonów.


– Ja nie mam możliwości wysyłania sms-ów, ani do mnie się ich nie wysyła, bo ja przecież nie mogę przewidzieć czy jakiś nieznajomy nie wyśle mi niezgodnych z moją moralnością i wartościami tekstów. Nie mam też w nim Internetu. Oczywiście nie mogę w nim też oglądać telewizji. Korzystanie z telefonu ograniczam tylko do spraw związanych z pracą i komunikacją.



"Koszerny telefon" z pieczątką rabinacką*


- Jestem zaskoczona Bnei Brakiem – mówię – kilku charedim, z którymi rozmawialiśmy było wobec nas bardzo uprzejmych, życzliwych i pomocnych. Jako ktoś z zewnątrz, z świeckiego świata, spodziewałam się więcej rezerwy i neutralności, lub nawet wrogości, bo ani ja ani moja koleżanka nie jesteśmy ubrane wobec obowiązującego tutaj prawa skromności. A tymczasem dzieci nie rzucały w nas kamieniami jak to się czasami zdarza kuso ubranym turystom czy świeckim Żydom w ortodoksyjnych dzielnicach Jerozolimy lub też kierowcom jeżdżącym w soboty.


-  My, charedim, wbrew stereotypom, jesteśmy zwykłymi, normalnymi ludźmi, którzy nie są wrogo nastawieni wobec innych. Nie chcemy jednak by naszym dzieciom dawano zły przykład i odciągano je od wartości, w jakie wierzymy. Wychowanie oparte jest u nas o przykład rodziców i całej społeczności. Ja nigdy nie budzę swoich dzieci na poranną modlitwę, a one same zawsze wstają do niej przede mną, bo mają we mnie wzór do naśladowania.


My, tak jak widzicie, mamy czyste domy, jesteśmy gościnni i usłużni. Jeśli możemy, to pomagamy i nie utrzymujemy dystansu z obcymi, chyba, że ci nie szanują nas. A to zaś – mówi rabin z Bnei Braku - najczęściej ma miejsce w dwóch przypadkach: nieprzestrzegania skromności i nieposzanowania szabatu. Szabat dla nas to święty dzień modlitwy, odpoczynku i umacniania więzi rodzinnych. Tego dnia my nie jeździmy na wycieczki samochodami, nie ślęczymy przed ekranem komputera, tylko mamy przyjemność z bycia wspólnie z całą rodziną. Tego dnia każde dziecko i każdy dorosły ma czas by mówić o tym, co jest dla niego istotne i być wysłuchanym przez innych. Wspólnie biesiadujemy, modlimy się, słuchamy i zastanawiamy się nad komentarzem do fragmentu Tory przeznaczonego na ten dzień. Jeśli ktoś narusza nasz spokój, to zachowuje się agresywnie wobec nas, a my wobec niego. Skromność, odpowiedni ubiór i właściwe zachowanie mamy zapisane w naszej duszy. Nie chcemy by ktoś ją zabrudził. Nasze całe życie, we wszystkich detalach podporządkowane jest prawom Tory. Kiedy wyjeżdżam w sprawach interesu do Meksyku czy Paryża biorę ze sobą moje własne, koszerne jedzenie. Za granicą zaś jem wyłącznie w tych miejscach, w których przestrzega się koszerności w podobnym stopniu jak dzieje się to u mnie w domu. W samolotach zawsze zamawiam koszerne posiłki, jednak ich nie jem.


- Nie są wystarczająco koszerne? – domyślam się.


- Są koszerne, ale niezdrowe. Sami przecież wiecie jak się je przyrządza. Biorę je jednak, bo może w samolocie będzie jakiś inny, głodny Żyd, który ucieszy się z dodatkowej porcji? A jak już ma coś zjeść w samolocie, to lepiej żeby to było koszerne. Dla mnie sprawa koszerności, to nie jest po prostu tylko to, co się je, bo jedzenie, to część mnie samego. To, co wkładam do ust jest w moim żołądku i w mojej krwi. Nie chcę być częścią czegoś, co w moim pojęciu jest nieczyste.


Rabin pewnie mógłby jeszcze opowiadać nam o świecie, w którym żyje przez długie godziny, a może i nawet dnie, a Dani pewnie mógłby się z nim pokłócić o to, dlaczego ortodoksyjni Żydzi starają się narzucić swoje wartości i prawa świeckim Izraelczykom, mającym własny kanon zachowania się i postępowania, niekoniecznie oparty o zasady judaizmu jednak nie jest to odpowiednia pora na takie dyskusje. Wkrótce rozpocznie się szabat. Mosze Dahan, jak każdy inny pobożny Żyd, musi jeszcze załatwić wiele pilnych spraw, a i my czujemy się zmęczeni.


Nasz gospodarz na zakończenie wizyty przypadającej na początek nowego roku żydowskiego i Dziesięciu Strasznych Dni, w których przeprasza się za grzechy i stara zasłużyć na zapisanie w Księdze Sprawiedliwych, trąbi w stuletni róg barani z Maroka, następnie zaś w długi, kręto zawinięty róg o przejmującym tonie. Jego dźwięk odprowadza nas ulicami miasta.



Rabin, Mosze Dahan trąbi w róg barani*


Po drodze do domu wstępujemy do „King David”, jednej z nielicznych restauracji zamieniającej się w piątek przed sobotą w sklep, gdzie na przykrytych obrusami długich stołach wystawione są: kugle, nadziewane ryby - gefilte fish, chamin, czulent, kisze, śledzie, siekane wątróbki i wiele innych tradycyjnych, żydowskich rarytasów przyrządzonych według starych receptur przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Nie pomijamy również znajdującej się tuż obok najsławniejszej w całym Bnei Braku, a może i w całym Izraelu, piekarni Wyżnic, na ulicy Szimszon Ha’Gibor 7. Prowadzi nas do niej zapach, tak działający na zmysły, że mimo upału i zmęczenia prawie do niej biegniemy.


W bardzo skromnej, samoobsługowej piekarni, w której pieniądze przyjmuje staruszek w małej, drewnianej budce, od 50 lat przed szabatem pracuje się bez przerwy, 48 godzin, począwszyod czwartku, skończywszy na popołudniu w piątek. Po wypiekane tutaj chały o niebiańskim smaku, słodkie i bez dodatku cukru, z rodzynkami, makiem i sezamem stoi cały Bnei Brak, a i liczni przyjezdni. Ciepłe chały: „przyjemność szabatu” można kupić również w rozmiarze 1 metra – na sobotni stół, dla całej, licznej rodziny.


Kaśka skusiła się jednego razu na chałę z Bnei Braku. Zamówiła ją przez telefon. Dostała zamiast jednej ...siedemnaście. Nic dziwnego. Żydzi wierzą, że siódemka jest mistyczną liczbą, a to, że stoi przed nią jedynka? No cóż, któż by się przejmował przyziemnymi detalami, tym bardziej w Bnei Braku, w mieście, z którego kiedy wyjeżdżam, czuję potrzebę sprawdzenia czy przez przypadek nie zostawiłam gdzieś po drodze paszportu, który będzie mi niezbędny przy ponownym przekroczeniu granicy  prowadzącej do współczesnego, znanego mi świata znajdującego...tuż za następnym rogiem.


„Dobrego i słodkiegoroku żydowskiego”, 5773.


„Obyście byli dobrzezapisani”!


* Wszystkie zdjęcia autorstwa Kaśki Sikory


Moi drodzy, "Onet" jest w trakcie zmian technicznych. Przenosi blogi na nowy serwer. Na razie zlikwidował mi odstępy pomiędzy słowami. Próbowałam naprawić usterkę kosztem czasochłonnej pracy, ale możliwe, że coś przegapiłam, za co z góry przepraszam!


 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top