Marek Edelman. Impresje i skojarzenia

Tuesday, December 28, 2010

Jak żyje się z piętnem numeru na ręce, Szoah i śmiercią najbliższych będącą częścią własnej biografii? Kto jest bohaterem "czasu Zagłady"?


 


Znałam pewną panią. Przychodziła do księgarni, w której pracowałam. Czytała romanse. One pozwalay jej na wzięcie oddechu  po kolejnej opowieści o półkilogramowej torebce słodkich kryształków w cenie dziewczynki ukrytej w szafie. Mimo, że trudno w to uwierzyć, jej życie nie było wydumaną fikcją.


 


"Żyd wieczny Tułacz", żydowski Don Juan – urodzony w "państwie nadludzi", bez balastu rodziców, rodziny, znajomych - bliższych i dalszych, bez ojczyzny i wiary - nie potrafił przestać kochać - głównie kobiety o jasnych włosach i obcej narodowości, które przez mikwę ofiarowywał sam sobie za żony - jedną, co kilka lat.


We Francji, Niemczech, Australii, Szwecji i Izraelu kobiety i dzieci nosiły jego żydowskie nazwisko i nawet nie miały do niego żalu, że nie jest już z nimi tylko gdzieś idziej znów próbuje zbudować dom bez nich.
Jego płowowłosa córeczka - w dniu ślubu z moim bratem na kolanach niańczyła kilkutygodniowego braciszka zrodzonego na prastarej żydowskiej ziemi przodków z ojca staruszka i matki w wieku jednej z jej pasierbic.


 


Willek "Wilkiem" zwany, "sprytny badziar", z jednego miasta do drugiego chodził pieszo. Lubił pogaduszki z emerytami w Austrii.  Jeździł do nich, co kilka lat.


Zwykle przy porannym śniadaniu: szklance soku pomarańczowego z jajecznicą i żółtym serem, wspominał  pewnego Niemca, który go polubił i każąc otwierać obozową bramę zostawił przy życiu.


 


Był ten, który kradnąc czapkę na śmierć posłał kogoś innego zamiast siebie. Miał odwagę przyznać się.


 


Pradziadek przyrodnich braci mego syna, krakowski grafik** wpisany na "Listę Schindlera" świadczył w procesach niemieckich oprawców, doradzał Spielbergowi i zamiast myszki Miky rysował komiksy z esesmanami i kominy obozowe.


 


"Zbrodniarz" niebojący się kary boskiej, do dziś ścigany litewskimi listami gończymi za śmierć tych, którzy najpierw bezbronnych zabili, sprzedawał sztukę. Obrazy z martwą naturą.




Grafika Józefa Bau wywołuje w Izraelu wiele kontrowersji



Sporo słyszałam, oglądałam i czytałam na temat Holocaustu. Znałam powieści, wspomnienia, świadectwa historyczne, wywiady. Wydawało mi się, że nic już mnie nie zaskoczy, że wszystko już wiem, a historie Ocalonych powtarzają się jedna za drugą łącząc w niezmienną całość.


Edelman opowiada inaczej. Bez patosu, bez oskarżeń i poetyckich upiększeń. Jakby przedmiotem jego wspomnień było zwykłe, przeciętne życie spędzone za biurkiem i podliczanie kolumny numerów a nie ratowanie siebie i innych od czyhającej za rogiem śmierci. Nie ma u niego symboli, pięknych słów, budowania legendy i upiększania faktów. Mówi tylko "tyle, ile potrzeba" a i tak jest tego tak wiele, że trudno mi wszystko uporządkować w głowie i zrozumieć… Na przykład – skalę i powszechność antysemityzmu. Zarówno w czasie wojny, jak przed i po niej nią (zawsze wydawało mi się, że zjawisko marginesowe, przynależne "hołocie") oraz kompletną bezradność, osamotnienie Żydów, wyobcowanie z narodu polskiego oraz totalną nieuchronność Zagłady całego narodu, milionów i to nie w zamierzchłej przeszłości, ale całkiem niedawno temu…


 


Książka "Marek Edelman. Życie. Po prostu" jest niewątpliwie interesująca, bogata w fakty, cytaty, konteksty, sylwetki i dane historyczne przedstawione  z perspektywy jednostki. Można z niej dokładnie poznać Marka Edelmana: Żyda, bundowca, heroicznego dowódcę powstania w getcie, społecznika, brawurowego lekarza, opozycjonistę, a nawet pooglądać unikalne zdjęcia. Nie ma w niej "Marka osobistego", tego po pracy, rano tuż po wstaniu z łóżka, ojca, męża, kochanka, zwykłego człowieka (może takim nie był?) z wątpliwościami, złym humorem, wadami. Nadal po lekturze tej książki myśląc o Marku Edelmanie widzę symbol i wielkiego, szlachetnego człowieka z kart encyklopedii a nie z życia.





Biografia Marka Edelmana


 


W książce szczególnie zainteresowała mnie scena początkowa - z rozstrzelanymi 12 wujkami Edelmana i jego matką, której udało się w ostatniej chwili uciec śmierci, podobnie jak to się stało lata później jej synowi; historia Elżbiety, ofiary Holocaustu popełniającej samobójstwo; brawurowe igranie ze śmiercią w karierze szpitalnej Edelmana, który nie tylko nie boi się śmierci, ale pozbawia ją wyjątkowości i grozy; miłość Jacka Kuronia i jego żony, Gajki; negatywny stosunek izraelskich Żydów do Ocalonych i Edelmana do Izraela oraz tylko zdawkowo wspomniana, pasjonująca scena wywiadu*** Hanny Krall z niemieckim arystokratą wykonującym wyroki na Żydach, a szczególnie jej genialne pytanie: "Panie baronie, a z jakiej odległości Pan widział to zdarzenie?"


 


Po lekturze "Zdążyć przed Panem Bogiem" Hanny Krall, "Ciągle po kole" Anki Grupińskiej, po wysłuchaniu świadectwa Edelmana o Zagładzie, wspomnień znajomych z Izraela mam wrażenie, że o wiele wyraźniej widzę Szoah i Żydów z przedwojennej Polski, tych, których dzisiaj już prawie nie ma. Mimo, że nadal jestem tylko obserwatorem i gdybym żyła podczas wojny byłabym po "aryjskiej stronie" z mężem Żydem i córką prze Żydów uznawaną za nie-Żydówkę a przez Niemców za tą, która powinna chodzić z gwiazdą na rękawie – często nocami, w snach, uciekam przed goniącymi mnie żołnierzami niemieckim po dachach płonących domów a moją pierwszą myślą - po tym jak kupiłam nowe mieszkanie mające wyjścia na dwie różne ulice było: świetnie! Jak trzeba będzie uciekać będę mogła zmylić pogoń.


 


 


*Na podstawie:


 

http://www.webofstories.com/play/15596


 

Marek Edelman. Życie. Po prostu, Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, Świat Książki, 2008, s.5-6


 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Marek_Edelman 


 

** Józef Bau:


 

http://mhk.pl/aktualnosci/wiadomosc/243



*** Marek Edelman. Życie. Po prostu, Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, Świat Książki 2008, s.470-471


 

24.12.2010

Saturday, December 25, 2010

"W tym roku nie lało" – zauważył jeden z izraelskich komentatorów mojego bloga czytający post: "Boże Narodzenie w Izraelu". Faktycznie. Dzień poprzedzający Boże Narodzenie był ciepły i słoneczny. Przy temperaturze 22 stopni, w Ramat Ganie spadł  śnieg, choć nie z nieba tylko z ciężarówek, którymi został przetransportowany na jeden dzień z północnego krańca Izraela – z góry Hermon.


Z relacji mojej 7 letniej córki i jej najbliższej koleżanki Libi, z którą spędziła dwie godziny na zabawie w śnieżki i na zjeżdżaniu z górki przy użyciu dwóch półkul opiętych w oliwkowe spodnie wynikało, że były tam "miliony dzieci" i wszystkie "były szczęśliwe".




Szopka w kościele w Izraelu nie różni się wiele od tych
w polskich kosciołach


 


Wigilia była wyjątkowa. Nie tylko, dlatego, że tegoroczną choinkę, oprócz Metuki i Mashi pomagała stroić nam nasza mała sąsiadka, ale głównie, dlatego, że zaprosiłam na wigilijną kolację, po raz pierwszy od 20 lat, brata mojego męża i jego matkę. Do tej pory nie odważyłam się na to z obawy na postawienie ich – Żydów przestrzegających tradycji i siebie świętującej narodziny nieuznawanego przez nich Mesjasza - w niezręcznej sytuacji.


Przez kilka pierwszych lat, moja teściowa i teść nie akceptując mnie, jako partnerki życiowej swojego syna, nie odwiedzali nas w domu ani w zwykły dzień, ani w świąteczny, a moje stosunki z nimi ograniczały się do rzadkich – zwykle milczących odwiedzin w ich domu z okazji żydowskich świąt. Z biegiem lat, a szczególnie od momentu, kiedy przyszła na świat Metuka rozpoczął się etap wspólnego porozumienia i nabierania zaufania, czego apogeum była chyba wczorajsza świąteczna kolacja i łamanie się opłatkiem.





Polska parafia w Jaffie



Kościół w Jaffie i polska pasterka też mnie zaskoczyły. Było dużo wiernych, głośne śpiewy, trzymanie się za ręce i atmosfera Polski. Chyba oprócz katolików przyszli też żydowscy przyjaciele i rodzina. Do nich to ksiądz przed komunią skierował po hebrajsku słowa ostrzeżenia uprzedzające przed przyjęciem eucharystii o ile nie są katolikami.


A oto kilka zdjęć zrobionych specjalnie dla Was.





Pasterka w Jaffie. Godz. 20:00


 



Ks. Grzegorz Pawłowski. Uratowany z Holocaustu Żyd-katolik


 

"Miłość tu i teraz". Życzenia od "Starszego Brata"

Thursday, December 23, 2010

Świąteczne życzenia od mojego wieloletniego przyjaciela* - Karola Yarona Beckera - Żyda, Polaka, Rosjanina i Izraelczyka w jednej osobie; idealisty, filozofa, dowcipnisia i aktywisty angażującego się całym sercem w naprawę stosunków polsko-izraelskich: 


 



 


"Drodzy moi Młodsi Bracia i Siostry w wierze.


Przyjmijcie moje najserdeczniejsze, świąteczne życzenia z okazji święta Bożego Narodzenia oraz nadejścia Nowego Anno Domini 2011 roku.


Przede wszystkim, życzę Wam żebyście kochali i byli kochani - lecz tak po prostu, bez jakiegoś talmudycznego draszu (komentarza), odpuścić Wam nie mogę.


 


Zacznę z daleka. Wiecie chyba, kochani, że uczniowie Jezusa zwracali się do niego per "Rabbi" (to znaczy: "Nauczycielu" (Jan 1, 38), że Jezus nie miał zamiaru "rozwiązać zakonu albo proroków" (Mat. 6, 17-18) i zmieniać Tory ani na jotę. W świetle takiego podejścia, pozwolę sobie z wielką chucpą** na mały żydowsko-chrześcijański "pilpul". W ''Pieśni nad pieśniami" autorstwa podobno króla Salomona jest napisane: 


  


"Przyłóż mnie jak pieczęć do twego serca, jak sprzączkę do swego ramienia!


Jak śmierć mocna jest, bowiem miłość. Nienasycona jak Szeol jest żądza miłości,


Jej płomienie - to płomienie ognia, płomień Jahwe!" (Pieśń nad pieśniami 8,6).


Najmądrzejszy z królów wsłuchujący się nie tylko w rytm zakochanych serc i pulsującej krwi, lecz i w rytm przyrody (władał podobno językami ptaków, pszczół a może i mrówek) chce nam powiedzieć: miłość jest boska, miłość jest Bogiem i Bóg jest miłością.



I patrzcie, patrzcie! To chyba nie przypadek, że wybitny twórca chrześcijaństwa Św. Paweł alias Shaul Hatarsi, który był, wg. tradycji, z wykształcenia i zawodu rabinem, uczniem jednego z największych mędrców żydowskich Rabana Gamliela w swym hymnie do miłości pisze:


"Teraz ważne są trzy rzeczy: wiara, nadzieja i miłość. A z nich największa jest miłość". (Do Koryntian I,13:13)


Mądry Shaul-Paul prawi i głosi, że bez miłości ani rusz, nawet wiara i wiedza nie pomogą. Nie mówiąc już, że bogactwo na nic się tu przyda. Czytając tę pochwałę miłości, można wywnioskować, że ona właśnie jest fundamentem nadziei i opoką wiary.



I jeszcze słyszę śpiew mego ulubionego barda w tym kontekście: Bułat Okudżawa wyśpiewując aksamitnym barytonem dialog ze swoimi trzema wierzycielkami-siostrami: Wiarą, Nadzieją i Miłością, słyszy z ust tej ostatniej, że "w jego imieniu rozdarowała siebie wszystkim" tzn., że z miłości do ludzi jego wiersze są zrodzone.



Jednym słowem, miłość i jeszcze raz miłość, jako wieczny żywy motyw i tam i wtedy i tu i teraz. 


Wiem, to stara mądrość i dobrze nam znana i może brzmi ona trywialnie a nawet sentymentalnie, lecz myślę, że warto ją sobie przypomnieć w porze świątecznej, przy opłatku. A zatem, "dopóki ona (to znaczy ziemia oczywiście) się jeszcze kręci" jak śpiewa Bułat Szałwowicz, kochajmy się i życzmy sobie jak najwięcej miłości.


Wasz, Yaron Karol Yankiel Becker - Cadyk rodem z Opatowa"



* Karola znacie z postów: "Istanbuł" - 6.03.2010, "Serdecznie witamy w obozach koncentracyjnych" - 17.11.2010 i "Jak to jest być Żydem nie przestając być Polakiem" - 2.06.2010)


** Chucpa (hebr.) - bezczelność


Albertina albo zawieszka do zegarka

Tuesday, December 14, 2010

Są ludzie, którzy głównie istnieją dla przyszłości, dla tego, co się im dopiero zdarzy. Mają wrażenie, że nie są jeszcze sobą, ale kimś, kim będą za jakiś czas. A na razie? Czekają - aktywnie lub pasywnie – w niedoskonałej, przejściowej formie: "już nie to, ale jeszcze nie tamto", "pomiędzy" i "na razie". Żyjąc marzeniami planują to, co będzie jak: się przeprowadzą, kupią to i owo, wyjdą za mąż, rozwiodą się, zmienią pracę, zrzucą ileś tam kilogramów, skończą "coś" - wiosną, za rok, kiedyś… Najważniejsze: jeszcze nie dzisiaj.


Są ci, którzy biorą życie dokładnie takim, jakim jest. Tu i teraz. Przeszłość przeżyli do końca, przyszłości dla nich jeszcze nie ma, a wszystko rozrywa się w teraźniejszości. Ona, jako jedynie istniejąca – ma dla nich sens i jest cokolwiek warta.


Ja, jestem sentymentalna i mam słabość do czasu przeszłego. Przeszłość jest dla mnie pełna magii a wczorajsze zdarzenia absurdalnie nadal nie tylko dzieją się, ale i nabierają z biegiem czasu nowego sensu – przynajmniej w mojej głowie. Lubię zmieniać skończony bieg rzeczy wyobrażając sobie przeżytą historię raz jeszcze, z innymi osobami w roli głównej, w innym miejscu, i w innych warunkach. Bohaterom zdarzeń wymyślam odmienny od rzeczywistego sposób zachowania czy mówienia, stawiam przed innymi wyborami lub prowadzę alternatywnymi wyjściami. Czasami wielokrotnie zmieniając przeszłość, gubię się w rozróżnieniu tego, co jest moim autentycznym wspomnieniem, co faktem, a co efektem wyobraźniowej transformacji zdarzeń. Oczywiście, życie przeszłością może być wygodną formą ucieczki przed rzeczywistością, odpowiedzialnością czy podejmowaniem decyzji, może jednak być po prostu zabawą, nieszkodliwą grą z samym sobą, rodzajem hobby.


 


Pasjonując się historią, zawsze chciałam mieć w domu na własność jakąś autentycznie starą, osobistą, piękną rzecz, którą mogłabym przekazać kiedyś dorosłej córce czy wnuczce. Pragnienie to nie wynikało ze snobistycznej potrzeby posiadania wartościowych przedmiotów, ale było rodzajem fantazji, pomostem prowadzącym w historię. Zawierało w sobie żal za przedwojennymi meblami rodzinnymi wyrzuconymi przez tych, którzy woleli nowoczesne meblościanki ze sklejki z "Domusu" - nie tak ciężkie, masywne i o wiele jaśniejsze niż głęboki brąz starych komód; było rodzajem nostalgii za srebrnymi zestawami wyciąganymi w domu w Wigilię i porcelanowymi talerzami w malutkie różyczki ze złotym szlaczkiem, które gdzieś przepadły a także za niemodnymi już od lat sukienkami z zapachem bliskich, którzy odeszli.


Mogłam pozwolić sobie na kupienie jakiejś antycznej drobnostki, pamiątki czasu, który minął –gdzieś i komuś innemu, ale nie mogłam się jakoś na to zdecydować. Najbardziej, bowiem chciałam dostać ją w podarunku, od bliskiego mi człowieka. Najlepiej - zamiast mamy, która odeszła lata temu - od mojej teściowej, która mogłaby na przykład przekazać mi kolczyki, naszyjnik czy bransoletkę swojej mamy czy babci w zastępstwie moich babć zmarłych w czasie, kiedy jako mała dziewczynka nosiłam na palcu metalowe pierścionki z niebieskim szkiełkiem i nie przywiązywałam żadnej wagi do tradycji czy historii rodzinnej zamkniętej w przedmiotach.  Rene jednak, poza zdjęciami, nie mogła ofiarować mi niczego ze swojej materialnej przeszłości. Jakiś człowiek o przepastnych kieszeniach i zwinnych rękach kilka lat temu postarał się o dokładne wyniesienie wszystkich jej precjozów przez okno. Nie musiał się wiele trudzić. Szkatułka z biżuterią, od lat zamknięta w tym samym miejscu w szafie, czekała na niego bezbronna na najwyższej półce. Złodziej, po wywarzeniu drzwi, musiał pewnie tylko wspiąć się na jakiś taboret i wyciągnąć po nią rękę… Nie było tam wiele cennych kosztowności, choć wszystkie wykonane były ze szlachetnych kruszców. Ich największą wartością były związane z nimi wspomnienia żyjących przed wieloma laty kobiet, których nigdy nie znałam i opowieść podróży ich życia przez Liban, Brazylię i Izrael…


 


Od kilku dni jestem właścicielką autentycznie starego przedmiotu – "Albertiny". Nie ma ona, co prawda wiele wspólnego ze mną, czy z moją rodziną. Nie jest przechowywaną z pokolenia na pokolenie starą broszą ani też pożółkłą od starości ulubioną książką wielokrotnie czytaną przez pradziadka, w którą wpisana byłaby historia rodzinna, ale stanowi dar serca bliskiego człowieka i znaczona jest śladami przeszłości.


 



Albertina ze świata starego piękna


 


Świąteczny prezent - antyczną zawieszkę do zegarka kieszonkowego - mogłabym nosić gdybym żyła w dziewiętnastowiecznej Anglii. Wtedy to panowie, a potem panie, na wzór Alberta – męża Wiktorii (on był księciem, a ona królową) prześcigali się w demonstrowaniu zegarmistrzowskich cacek zawieszonych na "watch chain" - złotym lub srebrnym masywnym łańcuszku ozdobnym na końcu którego przyczepiony był okrągły zegarek. Wspólczesnie, mógłby on - jako breloczek niekończący się czasomierzem - być rodzajem fetyszu czasu przeszłego i spocząć zaszczytnie w aksamitnym pudełku na dnie szafy. Byłby wyciągany – od czasu do czasu i podziwiany. Czekałby na kolejną "zmianę warty" i nowe, młodsze oczy, które by go, od czasu do czasu, znów oglądały...


Czy jednak zasługuje on na taki los? Jest srebrny, z emaliowanymi kwiatami, piękny, wyjątkowy. Po małej przeróbce, a nawet bez niej, nadaje się na naszyjnik, a może nawet na dwa. W nowej formie mógłby wyjść z ukrycia na światło dzienne i co prawda nie spacerowałby ulicami Londynu tylko Tel Awiwu, ale za to znów żyłby życiem noszącej go osoby, a potem nawet – przy łudzie szczęścia – następnej i następnej… Tylko czy można go rozdzielić? Rozerwać na kawałki, dołączyć do obcego metalu, choć tego samego rodzaju, pozbawić dwóch emaliowanych kwiatów towarzystwa trzeciego, tego najpiękniejszego, z srebrnymi frędzelkami zamiast płatków? Przecież tak zmieniony przestałby być sobą. Nie czekałby już na zagubiony gdzieś zegarek, nigdy nie usłyszał dźwięku siostrzanej pozytywki ani też nie zobaczył przesuwających się wskazówek swego towarzysza…
Czy mam prawo okaleczyć go dla własnej przyjemności i ozdoby dekoltu? Czy powinnam zmieniać go w wisiorek obniżając wartość oryginalnej całości? A może mogłabym się zdobyć na oryginalność? Potraktować swoją głowę jako zaginioną końcówkę do zegarowej zawieszki i śmiało kroczyć przed siebie jako rodzaj chronometra? Przecież świetnie widać na mnie upływ czasu, choć wolałabym by było to mniej zauważalne.
Ten koncept nie ja jednak wymyśliłam. Jest on nawet trochę anachroniczny, bo już w czasie pierwszej wojny światowej kobiety nosiły przede mną takie zawiszki jak mója zapięte wokół szyi, nie martwiąc się tym czy wyglądają one jak autentyczne naszyjniki czy "tylko" je udają.


Poza tym, ja przecież nie jestem zbieraczką "Albertiny", choć, przyznam, że brzmi to dostojnie i tajemniczo.


http://www.abc.net.au/treasurehunt/s950689.htm

 

 

Tragedia Karmelu = Rachunek głupoty

Tuesday, December 7, 2010


Miejsce: Izrael, Góra Karmel


Czas: 11: 00, 2.12.2010 - 5.12.2010




Góra Karmel w ogniu



Rachunek:


2 czternastolatków + nargila* + suchy od 8 miesięcy las sosnowy + strach** = 42 osoby spalone żywcem + śmierć 5 milionów drzew (5 000 ha lasu) + 17 000 osób ewakuowanych + 250 zniszczonych domów




Autobus w pułapce śmierci - ostatnie sekundy życia


36 młodych ludzi




Zbiorowa mogiła



2 czternastolatków + nargila + las + strach = 1.6 miliardów szekli strat ***


 


2 czternastolatków + nargila + las + strach = 77 godzin walki z ogniem + 43 samoloty **** + współpraca 14 państw




43 samoloty gasiły pożar trując grunt morską wodą


 


Podsumowanie:


2 chłopców + nargila + las = największy pożar w historii Izraela


 


4 chłopców + 2 nargile + las = ???!!!


 


 


* Nargila = fajka wodna


** Po wznieceniu ognia, winni jego przypadkowemu rozpaleniu uciekli z lasu nie informując nikogo o pożarze


*** Szacunek przewidywanych strat według gazety "Maariv", 5.1.2010


****  W tym dwa największe w świecie samoloty (rosyjski i amerykański) specjalizujące się w gaszeniu pożarów


 http://www.boston.com/bigpicture/2010/12/wildfire_in_israel.html

 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top