...i stworzył Bóg „Sportowca” na pokuszenie kobiet

Saturday, December 8, 2012
Mam sąsiada – nazwijmy go... „Sportowcem”. Mój mąż gra z nim i z innymi kolegami z naszej dzielnicy w piłkę nożną każdej soboty rano, a ja czasami pozwalam mu uwieźć się (nie mylić z „uwieść”) do parku gdzie razem z nim biegam, maszeruję i rozmawiam. Przystojny, 40-letni kawaler niewyglądający na swój wiek, wysoki, wiecznie opalony, typ „lekkoatlety”, krótkie kręcone, lekko przerzedzone włosy, sportowy styl ubrania i beztroskie podejście do życia. Sportowiec, od kiedy pamiętał siebie żył w ruchu: był trenerem pływania i kierownik sportowego centrum w Kiryat Ono, niedaleko Tel Awiwu. Codziennie dbał o swoją kondycję w parku i na treningach, a w wolnym czasie szukał w każdym miejscu żony „na pół etatu”, takiej, która byłaby z nim dwa, maksimum trzy dni w tygodniu, bo na więcej Sportowiec nie miał zapotrzebowania. Znacie taki typ?... A no właśnie....

Sportowiec nigdy nie był zagrożeniem dla mojego małżeńskiego pożycia. Nie był typem, z którym można zachwycać się Bergmanem, ani wybrać się w poszukiwanie zaginionego smaku magdalenki moczonej w herbacie, Henriego Matisse mylił z Lionelem Messi, a koszykarza Ricky Rubio z Rubensem. Lubiliśmy razem rozmawiać o niczym, czyli o wszystkich tak ważnych głupotach jak: kosmetyczka (chodził do niej stale), włosy, dieta, dzieci (Sportowiec był ulubionym wujkiem i chciał być ojcem – od czasu do czasu), ciuchy, podróże, restauracje i miłość.... Mieliśmy też istotniejsze tematy typu: co „on” powiedział, kiedy „ona” powiedziała, że „on” powiedział... i niekończące się opowieści o podbojach płci pięknej: ciekawych, śmiesznych, pikantnych chwilami też smętnych, bo Sportowiec był romantykiem i nadal szukał miłości. Były to, powiedziałabym, takie… „babskie rozmowy”, ale nie będę obrażać sąsiada, tym bardziej, że jest z Maroka, a w Izraelu wszyscy wiedzą, że Marokańczyka bezpieczniej jest nie drażnić.

Oczywiście próbował mnie upolować, bardziej dla fasonu niż na poważnie, bo Sportowiec miał stałą potrzebę szturmowania murów, choć ich zburzenie nie zawsze było celem jego ataku. Obrączka na moim palcu akurat go wystraszała, ale o wiele bardziej komplikacje, jakie mogłyby wyniknąć gdyby…, grożące anulowaniem uczestnictwa w sobotnich meczach i oznaczające wojnę sąsiadów, tudzież babę na głowie. Poza tym nawet Sportowiec czasami musiał odpocząć od maratonów, w których od lat uczestniczył poznając przy okazji kobiety z dołu, z góry, z prawego boku i lewego, od tyłu i od przodu. Choć sąsiad świetnie orientował się w kierunkach i pozycjach, rzadko miał jednak okazję zauważenia jakiego koloru oczu miały jego partnerki (czy je w ogóle miały?) i usłyszenia z ich ust cokolwiek innego niż: „szybciej, słabiej, mocnej, głębiej, teraz, taaaaak!” Poza tym lubił być podziwiany. Nic więc dziwnego, że cenił sobie wierną słuchaczkę swoich romantycznych przygód, przy boku której mógł ograniczyć się wyłącznie do słów, bez konieczności ich udowodnienia.

Powtarzającym się elementem jego damsko-męskich historii był zawsze moment, w którym rozwijał kolejną kartkę z numerem telefonu przekazaną mu przez jakąś kobietę „usychającą z miłości do niego” i zaczynał przy mnie do niej dzwonić...lub też zadowalał się samą demonstracją karteczki. Zawsze jakoś trudno było mi uwierzyć w te tabuny pięknych pań czekających w napięciu na sygnał od niego. Moja niewiara pewnie wynikała z mojego osobistego doświadczenia. Nigdy nie zdarzyło mi się podarowanie jakiemuś chłopakowi czy mężczyźnie takiej karteluszki i sama też nie otrzymywałam sekretnych kombinacji numerów, które zawiodłyby mnie na spotkanie z nieznajomym księciem z bajki. Tylko jeden raz dostałam od kogoś numer telefonu. Sprytny amant włożył go nie postrzeżenie do kieszeni mojej kurtki (teraz, kiedy o tym myślę mam różne podejrzenia, bo i kto wkłada rękę do czyjejś kieszeni?). Kurtka była zimowa, puchowa. Przywiozłam ją z Polski. W ciepłym, izraelskim klimacie ubierałam ją średnio 2 razy w roku. Po 3 latach wyprałam. (Macie rację. Puchu się nie pierze. Teraz już wiem). Wypróżniając kieszenie znalazłam wiadomość: „Czekam na Ciebie jutro, w kawiarni „Kapulsky”, o 20:00. Błagam przyjdź. Doron”. (Drogi Doronie, nie mam pojęcia kim byłeś. 3 lata potrzebowałam by usłyszeć Twoje błaganie. Przepraszam za brak reakcji. To nie Ty. To ja).

Żwawo maszerowaliśmy już drugą rundkę wokół jeziorka w parku. Była dopiero 8:30. Oprócz nas sporo spacerowiczów próbowało pozbyć się tylnych wzgórz własnego ciała, pagórków brzuchów, galaretowatej masy drżących ramion i oponek w tali. Jakby ktoś z innej planety popatrzył teraz na nas, cóż by sobie pomyślał o ludziach chodzących w kółko, męczących się bez celu, śpieszących się do nikąd, rozmawiających przez słuchawki z niewidzialnymi ludźmi?

Wśród zwolenników marszów w parku wyróżniała się para w średnim wieku: Ona - mówiła, mówiła, mówiła, a On – nawet nie udawał, że słucha, obracał głowę w kierunku przeciwnym do jej ust jakby były one monstrualnym komarem brzęczącym mu koło ucha. Co chwilę przyśpieszał kroku starając się uciec przed potokiem słów. Ona jednak koniecznie coś chciała mu jeszcze powiedzieć, i jeszcze... Mimo wyczerpania słowotokiem dotrzymywała mu więc kroku prawie biegnąc.

Za nimi szło kilku młodych mężczyzn, których wyprzedzał o pół kroku kolega - „przewodnik stada”, lepiej umięśniony, szczuplejszy, zadowolony z przywództwa. Co kilkanaście metrów jeden z pozostałych panów niby mimochodem próbował zdobyć czołową pozycję zmuszając całą grupę do przyśpieszenia. Ponieważ jednak „przewodnik” był wyjątkowo ambitny nie pozwalał się wyprzedzić. Po gwałtownym przyśpieszeniu wszystko wracało do normy, tempo całej grupy spadało, aż do następnej próby zdetronizowania „championa”.

Najbardziej rzucająca się w oczy była „Żabusia” - zjawiskowa piękność, koło 40-tki, w zielonej tunice, białych spodniach i powiewającym na wietrze szalu, z silikonowymi, na pół obnażonymi piersiami (szkoda nie pokazać; były całkiem nowe i jeszcze niezużyte) i ustami – model: „żądło wściekłej pszczoły”. Niespodziewanie zatrzymała się obok mnie i mojego sąsiada.

- Przepraszam. Można z Tobą porozmawiać na sekundę? – zwróciła się tylko do Sportowca kompletnie mnie ignorując (znana taktyka pozornego nie dostrzegania konkurencji). Przystanęliśmy.

Sportowiec odszedł z nią pod najbliższe drzewko. Coś tam sobie szeptali, po czym „bogini” odeszła w stronę parkowej bramy oglądając się za siebie kilkakrotnie i machając na pożegnanie ręką (oczywiście jemu, a nie mnie).

- Co tak szczerzysz zęby? – spytałam zaintrygowana.

- Eee – nonszalancko zbył mnie Sportowiec – dostałem kartkę.

- Naprawdę? – ożywiałam się. Co tam jest napisane? „Sportowiec” przeczytał bez najmniejszych oporów: „Codziennie Cię widuję. Drżę na Twój widok. Marzę by Cię poznać. Cała: duszą i ciałem jestem Twoja. Tylko i wyłącznie. Otwórz oczy – ja tam jestem. Świat może należeć tylko do mnie i do Ciebie. Irys 050-546218*”

- Wow!!!! – naprawdę tak napisała? Nie zmyśliłeś?  Pewnie to Twoja siostra, której kazałeś przyjść dzisiaj o 8:30 do parku...

- Coś ty zwariowała? – oburzył się na serio „Sportowiec”. Nie znam baby.

- Co zrobisz z kartką? – nie ustępowałam.

- Co?... a to! „Sportowiec” otworzył drżącą ręką klapę śmietnika obok którego przechodziliśmy.

- Dlaczego?!

- Eee!!! – odpowiedział enigmatycznie machając przy tym lekceważąco ręką (no i zrozumcie facetów!). Po kilku zaś krokach znów zaczął opowiadać. Tym razem o pewnej ponętnej pani, którą kiedyś znał, gdzies tam w mitologicznym kraju...

Biedna „Żabka” - nie wiadomo ile nocy obmyślała plan wręczenia numeru telefonu, ile dni przesiedziała nad romantycznym tekstem, który znalazł swój koniec na śmietnisku… A może po prostu taki jest styl „Żabki”: kwiecisty, łzawy prawie tak dobry jak ten z brazylijskich, tasiemcowych seriali? Ma ona kilka szablonów karteczek, które hojnie rozdaje w parkach i nie drży przy tym jej dusza i ciało? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem.

 

Szukaj w Blogu

-----------------------------------------


----------------------------------------

Back to Top