Tekst został opublikowany 24.03.2010
Jak codziennie rano od wielu lat, stoję naprzeciwko tych samych metalowych drzwi bez klamki mając poczucie dumy i radosnej satysfakcji, która nie opuszcza mnie od kiedy mogłam zostać członkinią tajemniczego stowarzyszenia użytkowników wind.
Pamietam. Byłam wtedy bardzo szczęśliwa. Na reszcie czułam się dorosłą! Zamiast wdrapywać się po schodach czy skrycie wślizgiwać do dźwigu osobowego, mogłam od tamtej pory swobodnie wejść, nacisnąć guziczek z cyfrą i poszybować w górę.
W pierwszym tygodniu robiłam to kilkanaście razy dziennie, potem mi przeszło... Z pierwotnego zakazu ograniczającego używanie windy pozostał mi rodzaj fascynacji tym kołowrotkiem. Podobnie jak starożytni Grecy w teatrze od czasów Eurypidesa oniemiewali z zachwytu kiedy niespodziewanie przez dach schodził do nich na scenę sam bóg by ingerując w akcję przywrócić ład światu tak i ja nie mogę się nadziwić mojej prywatnej „Deus ex machina” wiozącej mnie z mieszkania wprost w rozkosz nowego dnia. Co prawda nie mieszkam w Centrum Finansowym Taipei w stolicy Taiwanu, mój blok nie ma 101 piętr (nie licząc tych 5 podziemnych), a mojej windzie wjazd na 90 piętro (gdyby oczywiście było) zajęło by o wiele więcej niż 39 sekund, to i tak bardzo lubię nią jeździć (ciekawe co by Freud powiedział na to?). Odrywam się od ziemi i przez minutę, dwie potrafię nie myśleć o niczym...
Naciskam więc metalowy przycisk, małe, szklane okienko mruga do mnie czerwonym światłem, wprawiony w ruch dźwig przesuwa z łoskotem stalowe liny...Winda zatrzymuje się ciężko na moim, 3 piętrze. Nie jest już nowa... Wsiadam do środka. Naciskam guzik na zero. Nie mogę się pomylić. Jest najbardziej wytarty, na samym dole. Winda rusza. Mija kolejne piętra. Zatrzymuje się ociężale. Wychodząc uśmiecham się do wchodzącego do niej właśnie sąsiada z pierwszego piętra. Idę jak zwykle mechanicznie przed siebie. Drogę znam na pamięć. Jakaś kobieta stoi w drzwiach tarasując przejście.
- Mogłaby się przynajmniej trochę przesunąć jak już musi tutaj stać – myślę z lekką irytacją mijając ją w progu. – To chyba żona tego faceta, co przed chwilą wszedł do windy? – zastanawiam się. Nie jestem jednak pewna... Jakaś dziwna. Otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć i zamiast tego patrzy się na mnie ogłupiała. Czyżbym aż tak dobrze dzisiaj wyglądała?
Robię kilka kroków w przód. Niski stół, trzyosobowa kanapa, fotel, telewizor, drzwi od balkonu... Oczy rejestrują fakty, rozespana myśl podąża za nimi leniwie...
- Oj, przepraszam! – obracam się gwałtownie na pięcie (kobieta nadal stoi nieruchomo w drzwiach) macie państwo ładne mieszkanie – z zażenowania silę się na grzeczność – do widzenia! - dodaję układnie jakbym skończyła właśnie przyjacielską wizytę i nie czekając na windę zbiegam jedno piętro w dół.
:)
ReplyDeletePani Elu.gdzie się nasza PISARKA zapodziała?Jesteśmy z panią.Może ma pani kłopoty i można jakoś pomóc.Ja tęsknię za tą STARĄ Elą.Pozdrawiam i trzymam żeby wszystko było dobrze.I mocno pozdrawiam.
ReplyDeleteha, ha, ha, ha ..ale świetna humoreska.!!. .Myślę jednak, że to wydarzenie było naprawdę i nie jest wytworem Twojej wyobraźni.. sredecznie pozdrawiam bb
ReplyDeleteWinda, ułatwia nam życie,a przy odrobinie romantyki i wyobrażni możemy nia pojechać nawet do nieba.
ReplyDelete